Podwójna tożsamość bogów

O krytyce postnowoczesnej

Zacznijmy od drobnych kwestii formalnych, które wcale nie są takie drobne.

We wstępie do „Podwójnej tożsamości bogów” autor, Michał Cetnarowski, pisarz i redaktor działu polskiego Nowej Fantastyki, dumnie zapowiada swe dzieło: „zbiór ten potraktujmy jako stan gry na rok 2017” (s. 9). Jakim cudem zbiór można traktować jako stan? Ktoś wie? Można go oczywiście potraktować jako zapis stanu gry, ale z jakiegoś powodu prosta kwestia poprawnościowa okazała się niegodna powagi autora. Wypadek przy pracy? Mógłbym uznać casus za taki, gdybym na stronie 27 pdf-u, który otrzymałem do recenzji, nie znalazł piękniejszego kwiatka. Cetnarowski pisze o tzw. fantastyce socjologicznej „w której – metodą znaną z „Folwarku zwierzęcego” – autorzy […] tacy jak Janusz A. Zajdel, próbowali krytykować system i ówczesne władze”. Czyżby? Czyżby Zajdel, Oramus, Parowski, Wnuk-Lipiński odwoływali się do alegorii, do bajki zwierzęcej i do satyry, by ukazać proces powstawania absolutystycznej tyranii? Skądże! Owszem, opisywali nonsensowne skutki panowania takiej tyranii i owszem, zapożyczali się u Orwella, ale tego od „1984”. Jeśli Cetnarowski zna jakieś uzasadnienie „podmienienia Orwellów” proszę, by podzielił się z nami swą egzotyczną swą wiedzą.

Podobne tym dwu kwiatki gęsto porastają teksty Cetnarowskiego, a są wśród nich i takie, których redaktor już nie wyłapie. Ot, choćby nazwanie Lecha Jęczmyka „polskim Ellisonem” (s. 57), podczas gdy nie jest tajemnicą nie tylko to, że Harlan Ellison nigdy niczego nie przetłumaczył, a Lech Jęczmyk nie pisał fantastyki, lecz i to, że właśnie Jęczmyk, wszechwładnie dzielący i rządzący fantastyką schyłkowych lat „komuny”, zamknął Ellisonowi dostęp na rynek polski, z powodów, skądinąd, pozaliterackich. A tak a propos Ellisona: ważna w historii SF antologia pod jego redakcją, „Niebezpieczne wizje” (1967), nie jest „dwutomowa” (s. 55), lecz jednotomowa, podobnie jak „Again, Dangerous Visions” (1972). Trzecie, do dziś nie wydane „The Last Dangerous Visions”, znów miały być pozycją osobną, nie żadną „częścią”.

Dlaczego „drobne kwestie formalne” są tak istotne? Otóż dlatego, że „Historie, które się nie wydarzyły”, od których „Podwójna tożsamość bogów” się zaczyna, autor nazwał „esejami”. A esej jest z definicji wyrafinowaną językowo i intelektualnie formą literacko-naukową, uwolnioną i od fabuły, i do ciężaru akademickiego sztafażu prac naukowych. Esej z założenia prezentuje subiektywny punkt widzenia autora, im bardziej subiektywny, tym lepiej. Eseista sprzedaje własne opinie elegancko opakowane, czego wzorem, skoro już jesteśmy przy eseju o szeroko pojętej sztuce, jest w Polsce „Barbarzyńca w ogrodzie” (1962) Zbigniewa Herberta, a nie w Polsce „Mistrzowie dawni” (1876) Eugene Fromentina.

Co uprawnia Cetnarowskiego do nazwania jego czegoś esejami? Trudno zgadnąć. Może „Podwójna tożsamość bogów” to posteseje? Posteseje postkrytyczne?

Uwaga druga natury ogólnej jest taka, że z tytułu książki niczego się nie dowiemy. „Podwójna tożsamość bogów” to tylko tytuł jednego z „esejów”, ostatniego z dwudziestu dwóch i szóstego poświęconego komiksowi. W pozostałych Cetnarowski zajmuje się prawie wszystkim: zjawiskami z dziedziny fantastyki i nie tylko, autorami, bohaterami, w tym literackimi i w ogóle dostajemy do ręki przedziwną sylwę. Taką, w której nic się z niczym nie łączy, każdy tekst istnieje osobno, pozbawiony kontekstu, sam sobie sterem, żeglarzem i okrętem. Bo i część eseistyczna, czyli „Historie, które się nie wydarzyły”, nosi tytuł trzeciego z kolei eseju, poświęconego… historiom alternatywnym.

Gdzie tu sens, gdzie logika? Czy Cetnarowski, wybierając tytuły, rzucał monetą? Losował je z kapelusza? I pomyśleć, że eseje wymagały kiedyś, oprócz ponadprzeciętnej sprawności pióra, także ponadprzeciętnej precyzji myślenia.

Nie, to musi być posteseistyka.

Przyjrzyjmy się teraz, co robi Cetnarowski z drugim koniecznym atrybutem eseju: subiektywizmem, samodzielnością myślenia. Otóż nic nie robi. Nie znajdziesz ich w jego tekstach, choćbyś pękł. Nie jest nawet na tyle samodzielny, by samodzielnie uniknąć powszechnych błędów, pozostających błędami mimo ich powszechności.

Przykłady? Oto najprostszy. W „eseju” o Raymondzie Chandlerze: „Widok z wysokiego okna. Fantastycznym tropem Raymonda Chandlera” pisarz nazwany zostaje przedstawicielem nurtu „noir”, choć termin „noir” rezerwuje się dla tej literatury kryminalnej, narodzonej w latach 30-tych XX wieku, której bohaterami są mordercy lub ich ofiary, a kryminały, w których bohaterem jest detektyw, noszą nazwę „hardboiled”. Cetnarowski, jak rozumiem, wolał trzymać się polskiej terminologii potocznej – warto byłoby to upodobanie wyjaśnić. Zwłaszcza, że w którymś momencie używa jednak określenia „twardy” („wzorzec Chandlera” [sic!], s. 68), więc o „hardboiled” słyszał.

Brakuje wyjaśnienia dlaczego – skoro Chandler popularność zawdzięcza podobno powodzeniu w Wielkiej Brytanii – nurt, w którym ulokowana zostaje jego twórczość, nosi nazwę… francuską?

Warto byłoby też wyjaśnić, choćby tak krótko, jak to robię teraz, że Chandler nie istniał w próżni. Jeśli odrzucamy etykietę „harboiled”, a co pod nią pakujemy do wielkiego worka „noir”, to gdzie Dashiell Hammett, o dekadę od Chandlera wcześniejszy? I jego Sam Spade, przy którym Philip Marlowe sprawia momentami wrażenie wręcz koturnowego? Na litość boską, kogo grał Humphrey Bogart w „Sokole maltańskim” (powieść: 1930, film 1941)!? Gdzie James M. Cain („Listonosz dzwoni zawsze dwa razy”, powieść 1934, film 1946) – ten, któremu Hollwood nie zniszczyło książek (to on wskazał dziennikarzowi półki w gabinecie i wypowiedział pamiętne słowa: „one wszystkie tam stoją”). Gdzie kontynuatorzy, od Patricii Highsmith po Kennetha Millara (Rossa Macdonalda, „Ruchomy cel”, powieść 1949, film pt. „Harper”, 1966). Jego Lew Archer – znakomity Paul Newman, noszący w filmie nazwisko Harper – mógłby być bratem bliźniakiem Marlowe’a!

Podobna bezradność krytyczna towarzyszy Michałowi Cetnarowskiemu w zmaganiach z Cormakiem McCarthym w: „Eschatologia i przemoc. Cormac McCarthy. Pisarz swoich czasów” („pisarz swoich czasów”? Jest coś banalniejszego?). Jakby nie szeregował jego książek, autorowi ciągle wypada gdzieś a to „To nie jest kraj dla starych ludzi”, a to „Droga”, którą w ogóle traktuje tak, jakby nie napisał jej MacCarthy, tylko inny pisarz tego samego nazwiska. A przecież używa terminu „southern gothic” (s. 88), więc należy przyjąć, że go zna! Co mu szkodziło rzucić gdzieś w tle nazwiska tylko Jamesa Diceya i Johna Boormana, oraz tytuł „Deilverance” (powieść, 1970, film „Uwolnienie”, 1972)? Od razu zrobiłoby się jaśniej pod latarnią! Ale nie, z okazji „southern gothic”, zamiast „Deliverance” Dickeya Cetnarowski przywołuje… „Moby Dicka” Melville’a (1851, s. 88).

Ręce opadają.

Michał Cetnarowski sam zamknął sobie drogę do zamanifestowania krytycznej indywidualności, konstruując kolejne „eseje” na wzór wypracowań gimnazjalisty, który bardzo chce zostać prymusem. Tak skonstruowane są choćby teksty poświęcone komiksowi. Oto pierwszy komiksowy, a szesnasty w kolejności „esej”: „Krew w kadrze. Horror i komiks”. I oto jego początek, nader intelektualnie odkrywczy, indywidualistyczny: „Boom na komiks superbohaterski wybuchł wraz z popularnością „Supermana” Joe Shustera i Jerrego Siegela (pierwszy zeszyt ukazał się w 1938 roku)”. Jakby wcześnie nie napisano tego zylion razy!

Co po nim następuje? Zarys historyczny, mający walor tekstu z Wikipedii przed skrótami, kilka ogólnych, pozbawionych treści uwag i zakończenie typu: „a my w Polsce też”. Nawet opis związków komiksu z kinem nie niesie nic poza powtórzeniami tego, co było i nie raz.

Esej siedemnasty (oznaczony w „moim” pliku jako drugi szesnasty, stąd podejrzenia, że dysponuję wczesnym pdfem) „Punky Rock is not dead” traktuje, jak sama nazwa wskazuje, o Funkym Kovalu. Jak się zaczyna, można się domyślić: oryginalnie, ostro i wyzywająco: „Przygoda z Kovalem rozpoczęła się wczesną jesienią 1982 roku, kiedy Jacek Rodek, redaktor prozy zagranicznej w „Fantastyce”, i pisarz Wiktor Żwikiewicz przedstawili w redakcji swój konspekt z luźnym pomysłem kosmicznego detektywa, Punky Rocka”. Co potem? Potem jest to, co niezrównany Maciej Parowski opisywał w jednej trzeciej objętości i z ikrą. Nic więcej

Ale rekordy bije „esej” dwudziesty: „Wiatr od Wysp. Komiksowa droga Alana Moore’a, Neila Gaimana i Gartha Ennisa”. Banalny początek – oczywiście życiorys – zawiera następujący fragment: „Wychowywany przez ojca piwowara i matkę pracującą w drukarni Alan Moore, pozostający pod przemożnym wpływem religijnej i surowej babki, szybko wpadł w kłopoty z prawem i wkrótce znalazł się na bruku, bez środków do życia, wyrzucony ze szkoły za rozprowadzenie wśród znajomych LSD”. Konia z rzędem temu, kto mi powie, co tu się z czym wiąże i jak. Czy cechą dystynktywną kłopotów z prawem jest to, że kończą się „wyrzuceniem na bruk”? Religijna babka jako przyczyna rozprowadzania LSD? Każdy ojciec-piwowar to koniecznie kłopoty? I co ma do kłopotów z prawem syna ten doniosły fakt, że matka pracowała w drukarni?

Dalej mamy kolejną „powtórkę z Wikipedii”, ale co się człowiek ubawił, to jego.

 W „eseju” dwudziestym pierwszym: „Partyzanci fantastyki? Fantastyka w twórczości Janusza Christy, Heryka Chmielewskiego i Tadeusza Baranowskiego” trafiamy wreszcie na ślad koniecznego subiektywizmu i intelektualnej samodzielności autora. W postaci stwierdzenia, że Papcio Chmiel, tworząc postać Tytusa z plamy rozlanego tuszu, powtórzył akt kreacji… potwora Frankensteina (s. 233). Tytus jest także „swiftowski” (s. 234), bo odwiedza różne krainy, w których widzi absurdy PRL.

Chyba lepiej zostawić to bez komentarza.

„Eseje” Michała Cetnarowskiego zajmują nieco ponad połowę „Podwójnej tożsamości bogów”, pozostałe części to sto stron „Rozmów” i niespełna sto „Recenzji” (piętnastu, długaśne te recenzje). Rozmowy, choć mielące po raz setny dyżurne tematy, można uznać za względnie interesujące dzięki rozmówcom (przede wszystkim Maciejowi Parowskiemu), a nad recenzjami nie warto się znęcać. Nie są aż tak ważne.

Są ważne inaczej. Na spółkę z „esejami” pozwalają wyjaśnić, czym posteseistyka różni się od eseistyki, a postkrytka od krytyki. Otóż postesej to oczywiście przeniesiona na papier… notka blogowa, a postrecenzją jest blogową „recką” jak z dowolnego, średniej jakości bloga książkowego.

Michał Cetnarowski, „eseista swej epoki”, pisze tak, by go czytali ludzie, którzy regularnie odwiedzają ulubione blogi, komentują je i lajkują. Byle hojnie, bo tylko hojność jest w cenie.

A reszta to hejt.

Autorem powyższej recenzji jest Krzysztof Sokołowski – filolog, historyk sztuki, tłumacz, krytyk specjalizując się w szeroko rozumianej fantastyce. Prowadzi blog o fantastyce znany jako Lapsus Calami.

Korekta: Monika Banik.

Serdeczne podziękowania dla Wydawnictwa SQN za udostępnienie egzemplarza do recenzji.

Tytuł: Podwójna tożsamość bogów

Autor: Michał Cetnarowski

Wydawca: SQN

Data wydania: 30 sierpnia 2017 roku

Objętość: 432 stron

Cena: 49,90 zł

[Suma głosów: 20, Średnia: 3.2]

4 thoughts on “Podwójna tożsamość bogów”

  1. Ciężko się czyta tą recenzję. Straszny chaos. Emocjonalne zarzuty. Może się mylę, ale wygląda mi to na osobistą wycieczkę 🙁

  2. Bardzo chaotycznie napisana recenzja, która zdaje się być bardziej zapisem słownej wypowiedzi niż tekstem pisanym ze spójną i wyraźną strukturą.

    Już na wstępie popełniony kardynalny błąd sztuki recenzenckiej – nie sposób w ogóle dowiedzieć się, o czym jest recenzowana książka. Tekst zaczyna się bez wyraźnego wstępu, od wytknięcia jakiegoś tam błędu. Dopiero później należy samemu wywnioskować, że to zbiór esejów. A co jest tematem przewodnim? Z recenzji się nie dowiem, chyba, że poświeciłbym jej większą analizę, co było by dość męczącym zajęciem.

Leave a Comment

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *