Mroczny Rycerz Jima Starlina

Autorem tekstu jest Łukasz Chmielewski. Informacje o Łukaszu znajdziecie tutaj.

Lata osiemdziesiąte to nie tylko festiwal naramiennych poduszek w marynarkach, specyficznego popu i fenomenu serialu „Miami Vice”. W komiksie ten okres to czas stopniowego przekształcania opowieści rysunkowych z medium dla dzieci i młodzieży w produkt dla dorosłego czytelnika. Jim Starlin i stworzone przez niego historie o Batmanie to symbol tego, że tzw. „eighties” oznaczały coś więcej niż rządy inhalujących się kokainą yuppies.

Z półki Chmiela: Batman Jima Starlina

batman 424 01

Starlin to zarazem scenarzysta i rysownik. Do historii komiksu przeszedł jako twórca odnogi uniwersum Marvela osadzonej w klimacie space opery. Przede wszystkim znany jest jako ojciec jednej z najciekawszych w marvelowskim świecie postaci pozaziemskich czyli Thanosa. Ten, otoczony swoistym kultem wśród czytelników, czarny charakter pojawił się na dużym ekranie w „The Avengers” i prawdopodobnie powróci w sequelu, ewentualnie w przygotowywanym przez Jamesa Gunna filmie „Guardians of the Galaxy”. Jim Starlin jest więc niekwestionowaną legendą, o dziwo – rzadziej kojarzoną ze swoimi bardziej „przyziemnym” historiami, choćby ciekawym „Punisher: P.O.V.”. Napisane przez niego opowieści o Batmanie to właśnie przykład komiksów znakomitych, acz nieco zapomnianych.

Amerykański twórca przejął prowadzenie serii „Batman” w 1986 roku, niedługo po dokonanym przez DC Comics reboocie. Od początku dało się dostrzec, że nie jest zainteresowany pisywaniem schematycznych historii superbohaterskich, w których Człowiek-Nietoperz pokonuje po raz kolejny tych samych przeciwników. Starlin, charakteryzujący się wrażliwością podobną do Franka Millera czy duetu Alan Grant/John Wagner, postawił sobie za cel wykorzystanie konwencji komiksu o Mrocznym Rycerzu do opowiadania o współczesnej mu Ameryce, a także o ludziach, nie tylko tych zamaskowanych.

Batman The Cult 03 of 04 31

Podobnie jak w innych zjawiskach popkulturowych, na czele z kultowym i campowym jednocześnie serialem „Miami Vice”, tak i w „Batmanie” Starlina łatwo odnaleźć komentarze do ówczesnej sytuacji socjopolitycznej USA. W „Miami Vice”, obok absurdalnego wręcz zmarginalizowania wszelakich procedur policyjnych i kolorowego sztafażu, można odnaleźć znakomitą wręcz demonstrację amerykańskich lęków. Mamy więc zagrożenie ekspansją komunizmu w Ameryce Południowej, a jednocześnie brudne zagrywki CIA; walkę z mnożącymi się jak robactwo handlarzami narkotyków z jednej strony, a z drugiej konkluzję, że przecież to popyt rodzi podaż. Do tego bieda, bezdomni, seryjni mordercy i korporacje w rzeczywistości rządzące państwem. Z pozoru powierzchowne „Miami Vice” fenomenalnie pokazywało, że z tym cudownym krajem wolności jest coś konkretnie nie tak. Identycznie było właśnie w przypadku starlinowego „Batmana”. W „Ten Nights of the Beast” Mroczny Rycerz musiał przeszkodzić radzieckiemu superterroryście zmierzającemu do wywołania konfliktu światowego; w „A Death in the Family” Joker został mianowany przez ajatollaha Chomeiniego ambasadorem Iranu w Stanach; z kolei w „Diplomat’s Son” Batman i Robin okazali się bezsilni wobec seryjnego gwałciciela, syna dyplomaty z Ameryki Południowej. Dzięki Starlinowi świat Batmana przestał być czarno-biały, zatarły się granice i pojawiło się wokół niego więcej różnych odcieni szarości. Wytrenowany przez niego Jason Todd okazał się przecież nie tylko niesubordynowany, więcej: chłopiec dał swojemu mistrzowi do zrozumienia, że pora zmienić metody. Pomimo młodego wieku Todd zdawał sobie sprawę, że w świecie, w którym politycy ochraniają handlarzy narkotyków, stare sztuczki przestają się sprawdzać – i że tylko Batman nie chce w to uwierzyć. W ogóle Robin w wersji Starlina stał się po raz pierwszy w historii serii ciekawą postacią – fundamentem, na bazie którego Alan Grant, a następnie Chuck Dixon, mogli budować nowy wizerunek nietoperzowego sidekicka. Kogoś więcej niż dzieciaka w idiotycznym kostiumie pokrzykującego „Holy donut!”. Rozbudowanie relacji obu bohaterów i pogłębienie wizerunku psychologicznego pomocnika Nietoperza zaskakuje, zwłaszcza że Starlin nie lubił tej postaci.

Niestety klasyczna już opowieść „A Death in the Family” pokazała, że redaktorzy DC Comics przestraszyli się zbyt kontrowersyjnych zmian wizerunku i podjęto decyzję o bezprecedensowym rozwiązaniu w  amerykańskim przemyśle komiksowym: telefonicznym plebiscycie, który miał przesądzić o losie Robina. Jak wiadomo fani Batmana zagłosowali za jego śmiercią i w efekcie Todd zginął z ręki Jokera. Do dziś wielu zastanawia się, czy głosy fanów Mrocznego Rycerza oddane za śmiercią Jasona były skierowane przeciw niemu konkretnie (prawda, że bohater za sprawą scenarzysty Maxa Collinsa nie miał najlepszej prasy) czy też przeciwko obecności Robina w ogóle.

Batman423_10

„Śmierć w rodzinie” była mocnym podsumowaniem zbyt krótkiego runu Starlina w „Batmanie”, ale jego pożegnaniem z postacią okazał się projekt specjalny, który jednocześnie stał się jednym z najważniejszych tytułów w historii Mrocznego Rycerza. „The Cult” to historia o starciu Batmana z kaznodzieją nazwiskiem Deacon Blackfire. W Gotham City znikają ludzie, a przywódca sekty o komunistycznych ciągotach postanawia zaprowadzić w mieście własny porządek, zniszczyć skorumpowane elity i zmusić ludzi, aby żyli w jedyny, właściwy sposób… taki, który on uzna za stosowny. Nietoperz zdający sobie sprawę, że Blackfire ma trochę racji, nie może jednak na to pozwolić i ci dwaj charyzmatyczni mężczyźni trafiają na kurs kolizyjny. „The Cult” jest komiksem bardzo nietypowym, wyraźnie nawiązującym formułą do „The Dark Knight Returns” Millera. Oczywiście nie jest dziełem tak przełomowym, ale niewątpliwie zmusza do myślenia, co w przypadku produkcji z tamtych lat nie było wcale zbyt częste. Dodatkowym plusem tego projektu są ilustracje legendarnego Berniego Wrightsona, mistrza komiksowego horroru. Obaj panowie współpracowali zresztą jeszcze raz przy okazji wspomnianego już „Punisher: P.O.V.”

Póki co opus magnum scenarzysty pozostaje historia „Dumpster Killer”, absolutnie wybitny thriller, w którym Bruce Wayne usiłuje schwytać seryjnego mordercę porzucającego zwłoki ofiar w śmietnikach. Sprawa ma charakter osobisty – jedną z zamordowanych okazuje się bowiem jego dawna przyjaciółka. Ta błyskotliwie poprowadzona opowieść, pełna zwrotów akcji, to jeden z najbardziej niedocenionych komiksów wszechczasów, a jednocześnie jedna z najlepszych opowieści w historii postaci. Dowód na to, że przygody Mrocznego Rycerza niekoniecznie musiały być skierowane do dzieci i młodzieży.

Batman #414 pg14

Starlin to jeden z niewielu scenarzystów z lat osiemdziesiątych, który nie przedkładał słów nad obraz – jego komiksy nie są przegadane, przeciwnie – kiedy wymaga tego opowieść, czytelnik nie śledzi bzdurnych dialogów czy zbędnej relacji narratora. Jeśli wspomnimy świetne kadrowanie, które narzucał rysownikom w pisanych dla nich scenariuszach, jasnym staje się, że wyprzedził on swoją epokę i jest niewątpliwie rzemieślnikiem najwyższej klasy.

Mijają lata i pomimo przeróżnych inicjatyw, wznawiania dużo słabszych historii, DC Comics nie zdecydowało się na przypomnienie czytelnikom, jak dobre komiksy o Batmanie powstawały kiedyś. „Batman” Starlina (podobnie jak run w „Detective Comics” spółki Grant/Wagner/Breyfogle) wciąż czeka na – w pełni zasłużone – ponowne wydanie, tym razem zbiorcze, z podrasowanymi kolorami. Te, póki co przeciętnie wyprodukowane, na słabym papierze, zeszyty to kamienie milowe komiksu… i to nie tylko amerykańskiego.

Rekomendowane: „Batman” (vol. 1) # 414-430 (1987-1990) oraz miniseria „Batman: The Cult”

Batman#429-08

[Suma głosów: 4, Średnia: 4.8]

1 thought on “Mroczny Rycerz Jima Starlina”

  1. Od paru ładnych lat żyję nadzieją na wydanie zbiorcze zarówno runu Stralina jak i Granta/Breyfogla ale raczej się na to nie zanosi.

Leave a Comment

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *