Kultura na sobotę: Strażnicy

Opowieść o moralności

W czerwcu 1938 roku narodził się superbohater. I nie był ziemianinem, tak jakby twórcy „Action Comics” już wtedy stwierdzili, że nie stać nas – ludzi – na ultraheroizm. Kal-El, przybysz z Kryptona, znany też jako Superman, był odpowiedzią na zapotrzebowanie kulturowe swej epoki. Stany Zjednoczone, wychodzące z Wielkiego Kryzysu, nękane były przestępczością zarówno zorganizowaną jak i chaotyczną. Dookoła przemoc, rabunki, bezradność policji, rozprężenie moralne i coraz bardziej wyraźny, choć bliżej nieokreślony odgłos nadchodzącej światowej hekatomby lat czterdziestych. Potrzeba było jakiegoś symbolu, który podniesie morale oraz doda nadziei i otuchy, tak bardzo potrzebnej i tak mocno deficytowej. Superman został takim symbolem, a krótko potem powstały kolejne – Batman, Wonder Woman czy marvelowski Kapitan Ameryka.

Mniej więcej na ten okres zwykło datować się początek tak zwanej Złotej Ery komiksu amerykańskiego. Proste, brutalne, pulpowe historie o walce bohaterów z najgorszymi mętami społeczeństwa i ze Złem pisanym wielką literą. Superbohaterowie są nieskazitelni moralnie, obdarzeni nadnaturalnymi właściwościami ciała i umysłu, a ich wrogowie bezdyskusyjnie źli. Historie komiksowe z tamtych lat to czarno-biała szachownica, na której trwa rozgrywka o wiadomym z góry wyniku. Pod koniec lat czterdziestych, kiedy to zaczął opadać kurz po II wojnie światowej, Amerykanie przerzucają się na horror, gore, magię i pulpowe romanse. Jest więcej krwi, przemocy i kontrowersyjnych fabuł. Era Złota kończy się w roku 1954, kiedy to wprowadzono Kodeks Komiksowy, zabraniający propagowania tego rodzaju treści, ponieważ rzekomo siały demoralizację.

Nastała Era Srebrna, czas, kiedy to komiks superbohaterski powrócił, lecz wykastrowany z rzekomo groźnych i niepożądanych treści. Zaczął on przypominać przejaskrawione i infantylne historyjki dla dzieci, a herosi nadal byli oczywiście praworządni i nadal walczyli ze złem. Zagrożeniem nie byli już jednak zwykli przestępcy, lecz kosmici, potwory i szaleni naukowcy. Srebrna Era to nierealne, pozbawione szarości światy z oderwanymi od rzeczywistości, kreskówkowymi fabułami. Dopiero gdy skończyły się lata sześćdziesiąte, okres, który przyniósł rewolucję kulturalną i narastającą społeczną dezorientację, spowodowaną wojną w Wietnamie, komiks zaczął poruszać zagadnienia poważniejsze, zainteresował się sprawami społecznymi. Era niewinności i zdziecinnienia minęła, w historiach obrazkowych pojawia się śmierć, narkotyki, przemoc. Nadal jednak superbohater to superbohater, nawet jeśli świat wokół niego jest bardziej szary a on sam staje się bardziej ludzki i niejednoznaczny. Lata siedemdziesiąte i pierwsza połowa osiemdziesiątych to kolejna era (Brązowa) i zapowiedź nadchodzącej rewolucji.

Przyszedł wrzesień 1986 roku. Pojawił się wtedy pierwszy z dwunastu odcinków komiksu, który odczarował superbohaterów. Uczynił ich antybohaterami o wątpliwej kondycji moralnej. Alan Moore, brytyjski scenarzysta komiksowy, pokazał światu „Strażników”, rozpoczynając tym samym Mroczną Erę. „Strażnicy” („The Watchmen”) byli oryginalnym produktem wydawnictwa Charlton Comics, które zakończyło działalność w 1985 roku. Detective Comics, po uzyskaniu praw do postaci z tej serii, zleciło Alanowi Moore’owi napisanie ich historii od nowa, w nieco dojrzalszej formie. Retelling „The Watchmen” nie był zresztą odosobnionym przypadkiem – w tym samym roku pojawia się drugie przełomowe dzieło, czyli „Powrót Mrocznego Rycerza” Franka Millera, a po trzech latach Neil Gaiman zaczął opowiadać na nowo historię „Sandmana”. W drugiej połowie lat osiemdziesiątych rewolucja w świecie komiksu staje się faktem.

Akcja „Strażników” toczy się w roku 1985, podczas apogeum zimnej wojny, w atmosferze zagrożenia zagładą nuklearną. Jest to świat, w którym w latach czterdziestych, grupa ludzi zainspirowana komiksowymi przygodami superbohaterów, sama założyła maski i zaczęła walczyć z przestępczością. Powstali „Gwardziści” (The Minutemen). Są oni wyraźnym nawiązaniem do czasów Złotej Ery, wprost wyjęci z komiksów tamtych czasów. Gdy lata pięćdziesiąte demaskują superbohaterstwo jako przelotną modę, a przestępcy porzucają maski i trykoty na rzecz drogich garniturów, Gwardziści odchodzą do lamusa, powtarzając historie swoich komiksowych odpowiedników. Niektórzy z nich lądują w wariatkowie, niektórzy zostają zabici, niektórzy chowają kostium do szafy i próbują żyć jak normalni obywatele a niektórzy zaczynają pracować dla rządu. Dopiero w latach siedemdziesiątych pojawiają się ich spadkobiercy – „Strażnicy” (The Watchmen). Jakże bardzo różnią się bohaterowie Moore’a od kryształowo czystych i ponadludzkich, komiksowych herosów! Strażnicy są zwykłymi ludźmi, ściśle wrysowanymi w realistycznie przedstawiony świat. Są niejednoznaczni moralnie, śmiertelni, niebezpieczni i nieprzewidywalni. To zwykli ludzie, którzy ubrali kolorowe trykoty i nie symbolizują już niczego z wyjątkiem samych siebie. Takie ich cechy jak nieczytelność, dosłowność i poszerzone spektrum barw malujących ich motywacje, spowodowały, że społeczeństwo przestaje im ufać. Słynne retoryczne pytanie Who watches the Watchmen? staje się ostatecznym uzasadnieniem tak zwanej Ustawy Keene’a, która w 1977 roku delegalizuje superbohaterstwo. Strażnicy, podobnie jak niemal trzydzieści lat wcześniej Gwardziści, chowają swoje kostiumy do szafy.

Opowieść zaczyna się od charakterystycznej noirowej narracji jedynego Strażnika, który postanowił nie podporządkować się Ustawie i nadal prowadzi swoją krucjatę przeciw złu. Rorschach wpada na trop intrygi, której celem jest zabicie lub unieszkodliwienie wszystkich byłych Strażników ­– jako pierwszy ofiarą zabójcy pada Komediant, cyniczny i amoralny superbohater, pozostający na usługach rządu USA. Wkrótce poznajemy kolejnych bohaterów – Jedwabną Zjawę, Nocnego Puchacza i istotę o niemal boskiej mocy, czyli Doktora Manhattana. Gdy ten w wyniku szeroko zakrojonego spisku, zostaje uznany za śmiertelne zagrożenie dla ludzkości i opuszcza Ziemię, sytuację wykorzystuje Związek Radziecki. Ameryka pozbawiona swojej największej broni patrzy jak ich największy wróg bezkarnie najeżdża Afganistan.

„Strażnicy” to komiks swoich czasów. Zimnowojenna atmosfera ciągłego zagrożenia jest nierozerwalnym elementem fabuły. Nowy Jork jest mroczny, noirowy (taka ciekawostka ­– Alan Parker podczas kręcenia „Angel Heart” nie mógł jeszcze znać „Strażników”, którzy ukazali się w miesiąc po zakończeniu zdjęć do filmu – jednak fragment, kiedy to Harry Angel przychodzi wyciągnąć informacje na temat poszukiwanego pacjenta od doktora Fowlera, to wypisz, wymaluj scena odwiedzin Rorschacha u Molocha) i pełen przemocy. Wszyscy herosi pojawiający się na kartach komiksu to antybohaterowie, zupełne przeciwieństwo tego, do czego dotychczas przyzwyczajeni zostali czytelnicy.

O dziele Moore’a mówi się, że jest dekonstrukcją superbohaterskiego mitu. Świat „Strażników” to z założenia taka rzeczywistość jak nasza, z tą tylko różnicą, że podjęto w niej próbę zaszczepienia idei heroizmu prosto z komiksów. Okazuje się jednak, że idea ta jest tylko pustym i nic nieznaczącym krzykiem popkultury. Papierowe postacie wyglądają dobrze w komiksach, ale nigdy w rzeczywistości. Jest ona, o zgrozo, trochę bardziej złożona niż ta w świecie kolorowych obrazków. Idea superbohatera to naiwność, to ubieranie krzykliwych, cyrkowych kostiumów i wygłaszanie górnolotnych frazesów o tym czym jest dobro i zło, podczas gdy w Europie wytwarza się z ludzi mydło i abażury. Amerykanie potrzebowali bohatera i najgorsze jest to, że uwierzyli, że on cokolwiek może i cokolwiek znaczy. Bezsens swojej profesji widzi w pełni mój ulubiony bohater – Komediant. To kpiarz, cynik i amoralny smutny błazen, który dostrzega w otaczającej go amerykańskiej rzeczywistości jeden wielki żart. Podczas gdy świat ugina się pod ciężarem setek tysięcy bomb wodorowych, pomysł reaktywacji Gwardzistów zakrawa na dowcip, okraszony łzami, a nie śmiechem. W wymownej scenie, kiedy to Strażnicy rozmyślają jak tu przysłużyć się swojemu krajowi, Komediant podpala mapę Stanów Zjednoczonych. Kiedy mapa płonie, niczym w „Bonanzie”, Komediant odwraca się i mówi: „Do zobaczenia w komiksach”. Twierdzi on, że kiedy człowiek zaczyna rozumieć, jakim żartem jest wszystko dookoła, może już tylko zostać komediantem. Błaznem w depresji. Kim są bowiem bohaterowie Ameryki? Wyjęty spod prawa Rorschach? Niemożliwy do kontrolowania bandzior jakim jest Komediant? Uosobienie bomby wodorowej, oderwany od rzeczywistości i nieludzki Doktor Manhattan? Amerykanie zawsze inwestowali w nieodpowiednich bohaterów a największą tragedią amerykańskiego snu jest to, że się spełnił. I okazał się jednym wielkim gagiem klauna z makijażem rozpływającym się od łez.

Tak oto wygląda superbohaterski mit w wydaniu Alana Moore’a. Zupełnie inne podejście do moralności bohaterów, która nigdy nie jest w rzeczywistości czarno-biała, rozrywa go na strzępy. W świecie Komedianta nie ma moralności, bo świat-żart ustanawia ją nic nieznaczącym hasłem. Nie ma bowiem żadnej idei wartej kultywowania, żadnej wartości godnej ochrony, żadnego dobra, za którym nie kryje się zło. I to właśnie zagadnienie moralności jest kolejnym, które Moore poddaje głębokiej analizie. Czy możemy w ogóle mówić o tym pojęciu? Moralność to bardzo zwichrowana i niestabilna definicja, jeśli rozciągnąć ją poza jednostkę. Nie ma czegoś takiego jak moralność zbiorowa, a kto wie czy istnieje ona w ogóle jako hasło uniwersalne? Doktor Manhattan to człowiek, przemieniony, w wyniku wypadku w laboratorium, w istotę o mocy dorównującej boskiej. Potrafi egzystować jednocześnie w przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Może zmieniać strukturę rzeczywistości u samych kwantowych podstaw, widzi jej zegarmistrzowsko precyzyjną strukturę. Świat to mechanizm działający według ściśle deterministycznych zasad, pozbawiony konstruktora i nadzorcy. W takim świecie moralności również nie ma, ponieważ człowiek jest tylko zbiorem atomów, które przypadkowo zorganizowały się w myślącą całość. Ludzie są dla niego niczym, a samo życie to wielce przeceniane zjawisko, prosta gra molekuł. Każda decyzja Manhattana, którą moglibyśmy rozważać w kategoriach moralności, jawi się tylko i wyłącznie jako rachunek zysków i strat, wynik algorytmu liczącej maszyny. Maszyny, która nie ma żadnego kodu moralnego.

Doktor Manhattan miał być remedium na zimnowojenne strachy. Miał położyć kres wszystkim wojnom. Jednak jego zdehumanizowane podejście do moralności może jedynie położyć kres światu. Okazuje się, że nauka, która miała pokazać swą humanistyczną wyższość wobec mistyki i religii, jest jeszcze gorsza, bo wybory moralne redukuje do matematycznych działań. W świecie Doktora Manhattana nie ma moralności, tylko ciągi bitów. I nawet swego rodzaju olśnienie, które spływa na niego podczas rozmowy z Laurie na Marsie, (swoją drogą polecam zajrzeć przy tej okazji do tekstu „De Impossibilitate Vitae” z „Doskonałej próżni” Lema – naprawdę zaskakujące doświadczenie) w ostatecznym rozrachunku nie zmienia nic – to nadal maszyna przerzucająca liczby w rzeczywistości pozbawionej nadrzędnych idei i wartości.

A co, gdyby zderzyć człowieka z krwi i kości z takim światem? Z miejscem ufundowanym tylko i wyłącznie na chaosie, bez Boga, absolutu, zwierzchniej siły? Rorschach to idealista, dumny konserwatysta widzący w reszcie świata tylko motłoch. Otaczającą go rzeczywistość postrzega w sposób przejaskrawiony, wyolbrzymiony, nie może znieść bagna w jaki zamieniła się współczesna Ameryka. Tylko bezkompromisowe i niezłomnie wierne prywatnym ideałom działania, są jedynie sensowne. Światopogląd Rorschacha to nihilistyczne przeświadczenie o tym, że nasze istnienie jest przypadkową aberracją wszechświata, podążamy z nicości w pustkę. Na świecie ma żadnej prawidłowości, oprócz tej, którą sami próbujemy mu nadać. Jak napisał Marek Baraniecki „Wśród wydarzeń wszechświata nie ma ważnych i nieważnych, tylko my różnie je postrzegamy. Podział na ważne i nieważne odbywa się w naszych umysłach”. Wszystko czego doświadczamy jest testem Rorschacha, nasze człowieczeństwo, czymkolwiek ono jest, wymyśla sensy, moralności, wartości i inne ważne rzeczy, gdy angażujemy je we wpatrywanie się w czarno-białe plamy. Rorschach twierdzi, że każdy z nas ma swoją własną moralność, swój własny wynik testu. I to właśnie własny, prywatny świat moralny ma dla Rorschacha największą wartość, co pokazuje na końcu całej historii. Wartość większą od życia, bo nadającą mu jakikolwiek sens. W świecie Rorschacha nie ma moralności obiektywnej, tylko pojedynczy ludzie i ich własne, wewnętrzne kody moralne.

Co jednak jeśli przydarzyłoby się nam wsiąść do wagonika, którym po chwili pędzilibyśmy na tłum ludzi stojący na torach? Czy gdybyśmy mogli zmienić tor jego jazdy, tak aby uderzył w pojedynczą osobę na innym torze – zrobilibyśmy to? Czy uznalibyśmy, że jeden człowiek znaczy mniej niż dziesięciu? Dlaczego? Ozymandiasz nie ma takich dylematów. Wszystkie moralne rozterki ludzkości to banał, rozmienianie się na drobne. Wszyscy dookoła leczą tylko objawy zła, zamiast wziąć się za jego przyczyny. Roscharchowa walka z pojedynczymi przypadkami zła to syzyfowa praca, zatykanie palcami pojawiających się pęknięć w tamie. A trzeba usunąć to, co na tamę napiera. To również idealista, jak Rorschach, lecz twierdzący, że istnieje coś takiego jak moralność absolutna, nawet jeśli z punktu widzenia pojedynczego człowieka, trudno to moralnością nazwać. Ekstremalne posunięcie Ozymandiasza jest uzasadnione w świecie redukującym człowieka tylko i wyłącznie do składnika społeczeństwa. Lecz czy my naprawdę chcielibyśmy żyć w takiej rzeczywistości? W świecie Ozymandiasza nie ma moralności subiektywnych, tylko obiektywna prawda według której dobro większości jest ważniejsze niż dobro jednostek. I z punktu widzenia przeciętnego człowieka to właśnie świat Ozymandiasza jest najbardziej przerażający z wszystkich. Jest to świat wyidealizowany, a jego ideały to pojęcia z świata abstrakcji, które sprowadzone na ziemię, zawsze sięgają bruku.

Od roku 2009 trudno już pisać o dziele Alana Moore’a, pomijając jego genialną ekranizację. Autor „Strażników” zwykł odcinać się od produktów Hollywood opartych na jego komiksach. W przypadku „Strażników” również twierdził, że medium filmowe nie jest w stanie dobrze przełożyć jego dzieła. Film być może nie dorównuje komiksowi, ale w swojej kategorii jest to w mojej ocenie najlepsza ekranizacja komiksu w historii, obok „Sin City” Franka Millera. Film zachowuje dokładnie tę samą postmodernistyczną narrację, którą stosuje Moore, kładzie dokładnie te same akcenty w dokładnie tych samych miejscach.

Druga połowa lat osiemdziesiątych wywraca świat komiksu do góry nogami. Uniwersum Detective Comics trzęsie się w posadach z powodu Kryzysu na Nieskończonych Ziemiach, który czyni bohaterów i fabuły tego świata zdecydowanie poważniejszymi. W poprzednich erach nie do pomyślenia było uśmiercenie Supermana czy wysłanie Batmana na emeryturę. A teraz to się dzieje ­– w styczniu 1993 roku potężny Doomsday zabija po długiej walce Supermana, a pół roku później Bane łamie kręgosłup Bruce’a Wayne’a. Świat komiksu wygląda już zupełnie inaczej – a wszystko zaczęło się od „Strażników” Alana Moore’a. Dzieła absolutnie genialnego.

Autorem powyższego tekstu jest Marcin Knyszyński, twórca bloga „Niekoniecznie jasno pisane”.

Korekta: Monika Banik.

Tytuł: Strażnicy

Scenariusz: Alan Moore

Rysunki: Dave Gibbons

Tłumaczenie: Jacek Drewnowski

Tytuł oryginału: The Watchmen (#1-12)

Wydawnictwo: Egmont

Wydawca oryginału: DC Comics

Data wydania: wrzesień 2013

Liczba stron: 416

Oprawa: twarda

Papier: kredowy

Format: 175 x 265

Wydanie: II

ISBN: 9788323761716

[Suma głosów: 11, Średnia: 4.4]

2 thoughts on “Kultura na sobotę: Strażnicy”

  1. W końcu przeczytałam ten komiks, choć polecano mi go już chyba z 10 lat temu. I nie żałuję ani jednej minuty spędzonej nad nim! Dzięki za świetną recenzję!

  2. „W świecie Rorschacha nie ma moralności obiektywnej, tylko pojedynczy ludzie i ich własne, wewnętrzne kody moralne.”
    Nie zgadzam się.
    Ozymandiasz nie tyle stosuje moralność absloutną, co utylitarystyczną, jak ktoś stoi na drodze jego idei, jest eliminowany niezależnie kondycji moralnej, którą reprezentuje. Przy okazji chodzi mu o własną glorię, chce dorównać swojemu idolowi Aleksandrowi Wielkiemu.

    Rorschach jest obiektywistą moralnym, ale po prostu działa na mniejszą skalę, eliminuje obiektywnie złych ludzi, ale tych, których uważa za dobrych – nie krzywdzi, jest ich sprzymierzeńcem. U Rorschacha cel nie uświęca środków. Nie relatywizuje wartości nawet w obliczu Armageddonu.

Leave a Comment

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *