Wywiad: Chuck Dixon

Wywiad przeprowadził Łukasz Chmielewski, więcej na jego temat można znaleźć tutaj.

 

Charles „Chuck” Dixon (ur. 14 kwietnia 1954) to amerykański scenarzysta komiksowy, znany przede wszystkim jako autor „Punishera” i z pracy nad tytułami związanymi z Batmanem w latach 90. i później. Obecnie Dixon tworzy komiksy o G.I. Joe dla wydawnictwa IDW. W uniwersum Batmana znany jest najbardziej jako scenarzysta serii „Nightwing”, „Birds of Prey” i „Robin”.

Chuck-Dixon2

Jak wspomina Pan lata dziewięćdziesiąte, kiedy był Pan jednym z architektów linii komiksów o Batmanie?

 

– To był WSPANIAŁY czas na pracę w komiksie. Sprzedaż rosła na całej linii, a baza czytelników rozszerzyła się znacznie poza dotychczasową subkulturę fanów komiksów.

Zarówno w DC Comics, jak i w Marvelu współpracowałem z wieloma redaktorami, którzy wierzyli w moje umiejętności i pozwolili mi się wykazać przy rozmaitych tytułach. Miałem szansę pisać scenariusze dla rysowników, których podziwiałem od dzieciństwa: Russ Heath, Joe Kubert, John Buscema. To były fantastyczne czasy.

 

Razem z Grahamem Nolanem stworzyliście postać Bane’a, który okazał się nie tylko jednym z najważniejszych czarnych charakterów stworzonych na potrzeby komiksów w latach dziewięćdziesiątych, ale także postacią tak charakterystyczną, iż zaistniał w innych dziedzinach sztuki, choćby w trylogii Christophera Nolana obok takich ikon jak Joker, Two-Face, Ra’s al Ghul czy Scarecrow. Jak doszło do wykreowania tej postaci?

 

– Od kilku miesięcy planowaliśmy „Knightfall” i wszyscy pracowaliśmy nad poprzedzającymi tę opowieść zeszytami. Chcieliśmy stworzyć zupełnie nowy czarny charakter, który miałby złamać Batmana, ale jeszcze o tym nie rozmawialiśmy. Denny sądził, że akcja z nowym złoczyńcą się nam przysłuży. Wiele elementów fabuły było wypracowanych z myślą o nowej postaci, ale nikt z nas nie podrzucił żadnego konkretnego pomysłu, kim będzie ten nowy łotr. Stanowił dla nas pustą przestrzeń, którą należało zapełnić.

Moja żona była w ciąży i nie mogłem pojechać do Nowego Jorku, bo zbliżała się data rozwiązania. Denny O’Neil był tak miły, że przyjechał ze Scottem Petersonem, swym ówczesnym współredaktorem, do Pensylwanii na taką mini-naradę. Chyba Jordan Gorfinkel też się pojawił. Jednym z omawianych punktów był właśnie nowy czarny charakter.

Mieliśmy świadomość, że właściwie wymyślamy brutalnego-lecz-inteligentnego łotra w miejsce KGBeast. Bo ten się przedawnił wraz z rozpadem Związku Radzieckiego. KGByło, ale już nie ma. Wiedzieliśmy również, że będzie go napędzać Venom, uzależniający super steryd, który Denny wymyślił do jednej z historii w „Legends of the Dark Knight”. A Denny co chwilę proponował tworzenie nowych złoczyńców z nadzieją, że coś zaskoczy. Podobał mi się jego pomysł, bo zawsze uważałem, że w odróżnieniu od Marvela, który miał do dyspozycji setki świetnych łotrów, zapasy przestępców w świecie DC były raczej słabe. Myślę, że nadal tak jest, zwłaszcza biorąc pod uwagę tendencję DC Comics do pozbywania się postaci na prawo i lewo.

Tak naprawdę nigdy nie wyobrażałem sobie, że zostanę wyznaczony do stworzenia nowej postaci. Zakładałem, że Denny ma swoje pomysły albo że zrobimy to wspólnie i wszyscy będą zgłaszać jakieś sugestie. Ale nikt się specjalnie nie kwapił. Byłem najmłodszy w tamtym Bat-zespole, więc nie sądziłem, że to stanie się moim zadaniem.

W każdym razie niepokoił mnie pomysł tworzenia postaci z myślą o tym, że musi się ona stać popularna. Mówiłem Denny’emu, że najpopularniejsi bohaterowie często powstawali przez przypadek lub jako dodatek. Mam na myśli choćby Wolverine’a czy Silver Surfera. Wielu twórców poległo próbując sklecić jakąś postać, bo wiodło ich wyłącznie pragnienie, by czytelnicy komiksów ją pokochali. Ponieważ byłem sceptyczny wobec naszych szans na powodzenie, a nikt inny nic nie proponował, Denny wyznaczył mnie do wymyślenia, skąd wzięła się ta postać (wówczas nazywaliśmy ją Doc Toxic) i napisania długiego odcinka specjalnego. Wydaje mi się, że Denny polegał na mojej obsesyjnej naturze. Wiedział, że się nad tym pomęczę.

Słowo „Bane” zwróciło moją uwagę, kiedy przeglądałem tezaurus podczas gromadzenia możliwych imion. Wracało do mnie za każdym razem, gdy myślałem o tym bohaterze i w końcu sprawiłem, że również inni zaczęli go tak nazywać. Istniała obawa, czy takie imię nie jest zbyt proste, ale moim zdaniem na tym polega jego urok: jest chwytliwe, eleganckie i znaczące. Ten facet naprawdę jest „zgubą” wszystkich, z którymi się styka.

 

Czy podobało się Panu poprowadzenie postaci Bane’a w filmie „Mroczny Rycerz powstaje” Nolana?

 

– Przedstawili go jako rzeczywiste, poważne zagrożenie dla Batmana. Nie mógłbym liczyć na więcej. Szkoda, że na końcu nie pokazali, jakim był geniuszem. Ale zrobili z niego rozpoznawalną markę i za to jestem wdzięczny.

 

Jest pan twórcą otoczonej kultem wśród amerykańskich fanów postaci Spoiler. W czym upatruje Pan fenomen tej bohaterki? Dlaczego akurat ona zaskarbiła sobie życzliwość tylu miłośników komiksów?

 

– Chciałbym myśleć, że to dzięki jej skromnym początkom i korzeniom. Wychowała ją samotna matka, jej ojciec to gnida. Mieszka wśród niższej klasy średniej. Nie miała ani dużo doświadczenia, ani żadnych fajnych gadżetów, ale mnóstwo serca. Myślę, że WIELU czytelników się z nią utożsamiało.

 

Pomimo olbrzymiej popularności Spoiler została ona (póki co) odesłana w niebyt. Czy zechciałby Pan skomentować jakoś stosunek DC Comics, a przede wszystkim Dana DiDio do tej bohaterki?

 

– Spoiler była w ogóle czynnie ignorowana przez DC Comics. Nigdy nie doczekała się figurki i nie pojawiła w żadnej animacji. To zaczęło się jeszcze przed nastaniem DiDio. On akurat pozwolił mi do niej wrócić.

 

Co sądzi Pan o obecnym stanie DC Comics, restarcie uniwersum? Czy czytuje Pan komiksy wydawane przez DC?

 

– Nie czytałem ich. Żaden nie zainteresował mnie na pierwszy, czy nawet na drugi rzut oka. Ale od znajomych freelancerów wiem, że wydawcy bardzo uważnie i uciążliwie patrzą pracownikom na ręce, a to bardzo szkodzi. Wystarczy spojrzeć na długą i stale zmieniającą się listę nazwisk twórców, by się tego domyślić. Jedyne osoby w wydawnictwie z pewną, stałą posadą to szefowie firmy.

 

Na potrzeby komiksów o Batmanie stworzył Pan kilka niezapomnianych postaci – Bane’a, Gearheada, Spoiler, a także uczynił Pan z nowego wówczas Robina (Timothy’ego Drake’a) olbrzymią gwiazdę. Którego z tych bohaterów (a może jakiegoś innego) lubi Pan najbardziej, z którego z nich jest Pan najbardziej dumny?

 

– Zdecydowanie Bane’a. Żartowano z niego w Simpsonach. Wyprodukowano makaron w jego kształcie. Niewielu twórców ma szansę do tego stopnia wpłynąć na popkulturę. To super uczucie.

 

Od lat jest Pan jednym z najbardziej zapracowanych scenarzystów w komiksowym showbiznesie. Jak Pan dawał radę prowadzić kilka serii jednocześnie, to ciężki kawałek chleba? Jak wyglądał Pański dzień pracy, kiedy prowadził Pan po kilka serii zarówno dla DC Comics jak i Marvel Comics?

 

– Robiłem wszystko z WIELKIM wyprzedzeniem. Oto cały sekret. Wciąż tak pracuję. W pisaniu „G.I. Joe” jestem aktualnie o siedem miesięcy do przodu w stosunku do daty publikacji. To pozwala mi przyjmować inne zlecenia, jeżeli się pojawiają. W latach 90. miewałem chwilami osiem ukazujących się co miesiąc tytułów. Udawało mi się ze wszystkim nadążyć w ten sposób, że wybierałem jeden z nich i pracowałem do upadłego nad kilkoma kolejnymi łukami fabularnymi. Kiedy zabrałem się za Nightwinga, przez dwa miesiące pisałem WYŁĄCZNIE to, aż zakończyłem pierwszy rok fabuły. Co oznacza, że przez kolejny rok miałem go praktycznie z głowy. Dzięki temu pojawiło się miejsce na wybór i intensywną pracę nad innym tytułem.

 

Polscy czytelnicy poznali Pańską twórczość przez wydawane u nas komiksy z Punisherem i Batmanem. Którą z tych postaci łatwiej się Panu pisało, z którą było więcej artystycznej zabawy?

 

– Z Punisherem. Z jakiegoś powodu, nad którym wolę się nie zastanawiać, czuję pokrewieństwo z postacią Franka Castle’a. Lubię twarde, kryminalne historie i jestem wielbicielem broni. Wszystko idealnie pasuje.

 

Z mojego punktu widzenia był Pan prekursorem nowoczesnej komiksowej narracji, przodownikiem dla takich scenarzystów jak Brian M. Bendis czy Warren Ellis. Chyba jako pierwszy zrezygnował Pan z nadmiaru narracji autorskiej na rzecz znakomicie napisanych, realistycznie brzmiących dialogów i opowiadania raczej obrazem, a nie tekstem. Jakie jest Pańskie spojrzenie na te sprawę?

 

– Chciałem znaleźć równowagę między słowem i obrazem. W czasie, kiedy się przebijałem, komiksy zawierały mnóstwo długich podpisów i dialogów. Strona wizualna była sprawą drugorzędną. Wielu scenarzystów i redaktorów odrzucało pomysł, że komiksy są pod wieloma względami zbliżone do kina. Moje podejście (które wypracowałem studiując dzieła Archiego Goodwina: „Creepy”, „Eerie” i „Blazing Combat”) sprawiało, że przez wiele lat nie mogłem dostać w przemyśle komiksowym pracy. Kiedy wreszcie się przebiłem, moją twórczość nazwano „przełomową”. A ja robiłem przecież klasyczne komiksy w stylu Caniffa, Kurtzmana, Eisnera itp.

bop021

W środowisku pełnym osób o zapatrywaniach, delikatnie mówiąc, liberalnych jest Pan postrzegany jako jeden z niewielu ludzi mających poglądy konserwatywne i nie bojący się do tego przyznać. Liberałowie mają to do siebie, że często nie tolerują innych zapatrywań, pomimo że czczona przez nich doktryna zakłada wolność we wszystkim, przede wszystkim w głoszeniu poglądów. Chciałbym zapytać, czy miały one wpływ na Pana funkcjonowanie w komiksowym showbiznesie. Pamiętam irytujące mnie komentarze, kiedy Wildstorm powierzyło Panu pisanie miniserii „Grifter/Midnighter”. Wielu uważało, że jako konserwatysta nie jest Pan odpowiednią osobą, żeby pisać komiks, w którym jeden z bohaterów jest homoseksualistą…

 

– Nigdy nie włączałem polityki w swoją pracę. Nie mam oporów przed wypowiadaniem swojej opinii w wywiadach i osobiście. Ale nie traktuję „Batmana”, „G.I. Joe” ani „Simpsonów” jako platformy do wyrażania swoich poglądów.

W ciągu ostatniego dziesięciolecia moja kariera ucierpiała w związku z tym, że Wielka Dwójka wydawnictw staje się coraz mniej tolerancyjną kliką.

 

Czy istnieje jakaś historia z Mrocznym Rycerzem, której nie zrealizował Pan podczas swojej współpracy z DC Comics?

 

– TAK! Razem z Brianem Stelfreeze’em praktycznie skończyliśmy świetną dwuczęściową historię, w której psychiatrzy z Arkham schwytali Man-Bata i byli przekonani, że to Batman, którego tak wielu osadzonych panicznie się obawia. Pewien redaktor (który już nie pracuje dla DC), kierowany osobistymi pobudkami, zrobił wszystko, co w jego mocy, żeby ten komiks nigdy się nie ukazał.

Przykładowe plansze można obejrzeć tutaj: http://thedixonverse.com/blog/?p=1911

 

Mroczny Rycerz ma już siedemdziesiąt cztery lata. Co Pan sądzi o aktualnej kondycji postaci?

 

Pogubił się. Należałoby przywrócić czystość franczyzy.

 

Nad czym Pan obecnie pracuje?

 

Nad „G.I. Joe” dla IDW, raz na jakiś czas piszę „Simpsonów” albo „Spongeboba”. Jest też seria powieści o Navy SEALs, dostępnych na czytniki Kindle. A z moim kumplem Grahamem Nolanem zajmuję się autorskim projektem, który możecie obejrzeć na www.joefrankenstein.com.

 

Dziękuję za rozmowę.

 

Zajrzyjcie na moją stronę http://www.dixonverse.net/!

I odwiedzajcie mnie na http://www.comicspace.com/chuckdixon/.

[Suma głosów: 0, Średnia: 0]

1 thought on “Wywiad: Chuck Dixon”

Leave a Comment

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *