WKKDC: Superman/Batman. Udręka

BATMAN KONTRA SUPERMAN

 

Losy serii Superman / Batman to materiał na ciekawe rozważania. Jeph Loeb zapoczątkował ją po swoim dwuletnim runie Supermana, jako swoistą kontynuację tamtych wydarzeń, a zarazem autonomiczne dzieło. Dzieło utrzymane w klimatach wielkich eventów, gdzie strony zaludniała cała plejada gwiazd wydawnictwa, akcja pędziła na złamanie karku, a zmiany tu wprowadzane odbijały się echem w uniwersum DC. Na początku całość była co prawda chaotyczna i nie do końca udana, ale potem złapała wiatr w żagle i… Nie, poziom nie spadł, ale od trzeciego storu arcu na czytelników czekały już samodzielne, niepowiązane ze sobą opowieści. Po Loebie serię przejął Mark Verheiden, ale dopiero kiedy od zeszytu #37 trafiła ona w ręce Alana Burnetta, czytelnicy doczekali się kontynuacji wątków z dwóch pierwszych tomów. I to zrobionych w całkiem niezłym stylu, choć to już jednak nie to samo, co za czasów, gdy serię prowadził twórca Długiego Halloween.

Batman badając sprawę włamania dokonanego przez Killer Crocka odkrywa, że ten skradł dziwną broń, najwyraźniej złożoną przez Luthora z różnych kryptońskich sprzętów. Ani on, ani Superman, który cierpi na tajemnicze ataki lęku nie wiedzą, że wydarzenie to doprowadzi ich na planetę Darkseida. Gdy Człowiek ze Stali trafia do obcego świata, gdzie kontrolę nad nim przejmuje potężny wróg, Mroczny Rycerz rusza mu z pomocą, ale czy będzie miał jakiekolwiek szanse w starciu ze swoim własnym przyjacielem i wcale nie mniej potężnymi wrogami?

Zacznę od rzeczy niezwiązanej stricte z tym albumem, ale jednak nie dającej mi spokoju. Żałuję bowiem, że choć seria Superman / Batman regularnie ukazywała się po polsku nakładem wydawnictwa Egmont (wcześniej podobnej próby podjęto się w ramach Dobrego Komiksu), a także w WKKDC doczekała się aż trzech zbiorczych tomów, polskim czytelnikom nigdy nie było dane przeczytać #26 zeszytu. Tym bardziej, że historia tego konkretnego numeru jest materiałem na zupełnie oddzielną opowieść. Rzecz w tym, że ten ostatni zeszyt pisany przez Loeba miał być debiutem jego od trzech lat cierpiącego na nowotwór siedemnastoletniego syna w roli scenarzysty. Ostatecznie jednak powstał komiks stworzony przez dwudziestu sześciu autorów znających chłopaka, z których każdy chciał wspomóc młodego Sama na swój sposób (doszło nawet do tego, że konkurencyjny Marvel pozwolił swoim twórcom przyłączyć się do projektu mimo wiążących ich umów). Dodatkową historię zmieszczoną w  tym numerze natomiast Loeb napisał zaledwie dziesięć dni po śmierci syna, a sam zeszyt opublikowano decyzją DC w bardzo wymownej chwili: po szóstej części Nieskończonego kryzysu, gdzie umarł Superboy.

Przyznacie, że coś takiego warto byłoby poznać, prawda? To tylko jeden zeszyt, można by go było dorzucić zamiast klasyki albo galerii okładek, która przecież nie jest obecna w każdym tomie. To jednak rzecz, jak już pisałem, niezwiązana z samym komiksem. Coś na marginesie. Pozwólcie więc, że przejdę do konkretów.

A zatem, chociaż pierwsza opowieść Loeba w ramach tej serii nie należała do szczególnie udanych, bo przeładowana była tak postaciami, jak i wydarzeniami (gdyby dać mu dwa razy tyle miejsca, pewnie wyszłoby coś ciekawszego) i tak miała w sobie jego charakter. Była zagadka, było niezłe wykorzystanie konwencji superhero, konkretna akcja także się znalazła. Potem scenarzysta poszedł inną drogą, skupiając się na akcji i rozdarciu Supergirl, którą przywrócił po latach nieobecności w głównym uniwersum DC i Burnett stara się pójść właśnie tą ścieżką. Wychodzi mu to całkiem nieźle, ale to, co dostajemy to po prostu kolejny komiks rozrywkowy. Dość epicki w swoim rozmachu, pełen szybkiego tempa i zwrotów akcji, jednak zmierzający do oczywistej od początku konkluzji. Owszem, Supergirl Loeba też nie zaskakiwała, jednak Burnett tak mocno wszedł w buty poprzednika, że wręcz kopiuje użyte przez niego schematy. O dziwo wychodzi mu to całkiem nieźle (choć właśnie brak inwencji sprawia, że mamy do czynienia z kolejnym podobnym blockbusterem) i ja osobiście w trakcie lektury bawiłem się całkiem dobrze. Oczywiście po wyłączeniu myślenia.

Jedno jednak nie zmieniło się od czasu, kiedy nad serią pracował Loeb: rysunki. Nguyen, jak jego poprzednicy, serwuje nam mocno przeciętną szatę graficzną, prostą, nie wolną od błędów i mającą trafiać przede wszystkim do nastolatków. Okładka, choć trąci kiczem, ma jeszcze w sobie przerysowany urok komiksów z lat 90., środek jest prostszy, bardziej cartoonowy i mocno kolorowy. Czasem szwankują proporcje, czasem w twarzach coś się nie zgadza, ale jednocześnie nie jest aż tak źle, by raziło to w oczy. Ot przeciętna szata graficzna i tyle. Za to bardzo ciekawie, tak pod względem ilustracji, jak i scenariuszowym, wypada tu napisana i narysowana przez Jacka Kirby’ego opowieść, w której pojawia się Darkseid. Co prawda postać ta debiutowała wcześniej, ale tu dopiero zaprezentowała się w pełnej krasie i zaczęło się budowanie kosmicznej mitologii, z jakiej zasłynął w DC ten legendarny twórca.  Komu podobały się poprzednie dwa tomy Superman/Batman ten śmiało może sięgnąć także po ten. Ale kto nie czytał Wrogów publicznych i Supergirl albo mu się one zwyczajnie nie podobały, śmiało może Udrękę pominąć.

Autorem artykułu jest Michał Lipka. Rocznik 88. Z komiksów nigdy nie wyrósł, choć pasjami czyta powieści i sam także stara się pisać. Ma na koncie kilka publikacji, scenariusz komiksowy też zdarzyło mu się popełnić, ostatnio jednak przede wszystkim skupia się na recenzjach i publicystyce, pisanych m.in. dla prowadzonego przez siebie bloga Książkarnię.

Korekta: Aleksandra Wucka.

Dziękujemy Eaglemoss za udostępnione egzemplarze recenzenckie z Wielkiej Kolekcji Komiksów DC Comics.

Tytuł: Superman/Batman: Udręka

Scenariusz: Alan Burnett

Rysunki: Dustin Nguyen

Okładka: Claudio Castellini

Wydawca: Eaglemoss

Data wydania: 2018

Liczba stron: 176

Format: 17,5 x 26,2 cm

Oprawa: twarda

Druk: kolor

Cena: 41,99 zł

[Suma głosów: 1, Średnia: 5]

Leave a Comment

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *