White Knight

Komiks o niczym

Popularny i lubiany Marvelowski scenarzysta, Larry Hama, otrzymał pod koniec lat dziewięćdziesiątych od DC Comics propozycję poprowadzenia serii „Batman”. Propozycję przyjął, pracował nad miesięcznikiem kilkanaście miesięcy, po których, w wyniku negatywnych reakcji fanów na tworzone przez niego opowieści, został zwolniony. Po latach tłumaczył, że nie mógł napisać niczego naprawdę ciekawego z postacią Mrocznego Rycerza, z uwagi na restrykcyjne podejście wydawcy do tego, co twórca może, a czego nie może robić z osławionym bohaterem. Każdy ze scenarzystów otrzymuje bowiem regulamin, którego musi ściśle przestrzegać.

Jak wiele się zmieniło od tamtych czasów? Nie wiemy. Nawet jeśli regulamin nadal obowiązuje, to w przypadku takich pisarzy jak: Scott Snyder czy Tom King wydaje się, że nie są oni zmuszani do dostosowywania się do spisanych w tym kodeksie reguł. Mają zdecydowanie bardziej wolną rękę niż kiedyś Jim Starlin, Chuck Dixon lub Alan Grant, problemem jest tylko brak umiejętności tworzenia spójnych logicznie i intrygujących historii. Podobnie jest z Seanem Murphy’m i jego „Batman: White Knight”.

Już sam pomysł historii jest niedorzeczny. W ramach kolejnej próby pokonania Batmana, Joker rozpoczyna zażywanie eksperymentalnego lekarstwa, które przywraca mu nie tylko równowagę psychiczną, ale i niweluje blady odcień skóry, odbarwia zielony kolor włosów oraz nadaje normalny kształt ustom wykrzywionym przez kąpiel w chemikaliach. Następnie, w skutek zorganizowanego na jego żądanie (!) procesu, wychodzi na wolność. I jakby tego było mało, w ciągu kilku miesięcy udaje mu się przeciągnąć na swoją stronę media (o co w sumie nietrudno), mieszkańców Gotham City, władze z policją na czele, a w końcu nawet Nightwinga i Batgirl. Problemem okazuje się jednak nowa Harley Quinn (zastępczyni oryginalnej), która nie mogąc pogodzić się z tym, że Joker chce być normalny, przyjmuje pseudonim Neo Joker. Zamierza wstrząsnąć ludnością miasta i ponownie ściągnąć swojego ex-psychopatycznego ex-kochanka na drogę szaleństwa.

W zasadzie, kiedy intryga sprawia wrażenie głupawej, nie można też wiele spodziewać się po wydarzeniach, które będą tworzyły opowieść (to nie jest „No Man’s Land”, gdzie kuriozalny pomysł został przekuty na znakomitą historię). W „White Knight” mamy więc: absurdalne wykorzystanie kilku postaci z galerii łotrów jako żywo przypominające idiotyczny zabieg fabularny z „Endgame” Snydera i Capullo; Gordona, Nightwinga i Batgirl miotających się niczym postaci z najgorszych telenoweli; Harveya Bullocka, który poza gabarytami nie ma nic wspólnego z bezkompromisowym policjantem, którego znamy i lubimy. I wisienkę na Torcie Pomysłów Niedorzecznych – sproszkowanie jednego z łotrów (nie zdradzę, nie zdradzę) na potrzeby mentalnej kontroli innych badguyów.

Tym z Was, którzy czytając ten tekst, zapytają: „O co ci chodzi, człowieku? Przecież to komiks, taka konwencja.” – odpowiem od razu. Oczywiście, to komiks o człowieku walczącym ze złem w stroju nietoperza. Oczywiście, w przypadku historii o superbohaterach potrzebne jest zawieszenie niewiary. Ale – na litość boską – są jakieś granice. Sean Murphy ich nie dostrzega. Podobnie jak jego niedawny współpracownik, Scott Snyder, tworzy historię, w której logika ma znaczenie drugorzędne, głównym celem zaś jest, aby było jak najbardziej efektownie, w stylu najsłabszych hollywoodzkich megaprodukcji. Byle dużo się działo, było kolorowo i wybuchowo.

Opowieść jest przegadana, ale nie w ten fajny sposób, jak potrafi zrobić to Brian M. Bendis; bo tu dialogi najczęściej przypominają klimatem narrację z lat dziewięćdziesiątych. Tak jakby amerykański komiks nie doświadczył wspomnianego Bendisa, Rucki, Brubakera czy Ennisa. Scenarzysta wciska więc bohaterom w usta banał za banałem, powodując, że po lekturze czytelnik tak naprawdę nie lubi żadnego z nich.

Banalne są również pomysły Murphy’ego na poprowadzenie opowieści – podobne motywy zastosowali już i J. M. DeMatteis (w dobrym „Going sane” z serii „Legends of the Dark Knight”), i Sam Kieth (w średnim „Batman: Secrets”). Co do relacji Mroczny Rycerz-Klaun Zbrodni to chwyt „tacy sami, a ściana między nami” wykorzystał już genialnie Alan Moore w „Killing Joke”, a jej gejowski wydźwięk przerobił natomiast swego czasu Grant Morrison. Nie ma w tym komiksie od strony fabularnej kompletnie niczego odkrywczego; nic co (poza znakomitymi wynikami sprzedaży) uzasadniałoby stworzenie „Bat-Muphy-verse”, które zapowiadane jest już od jakiegoś czasu, i czym sam twórca wydaje się – co całkiem zrozumiałe – rozentuzjazmowany.

A teraz, kiedy już wiecie dlaczego jest to fatalna produkcja, pora napisać o dobrych stronach. Jest kilka (niewiele) fajnych scen, takich, które prawdopodobnie zostaną w pamięci (vide: śmierć jednej z najlepszych postaci z otoczenia Batmana), ale przede wszystkim „White Knight” to prawdziwa graficzna orgia. Mamy tu wszystko – to list miłosny do Tima Burtona i jego współpracowników, do twórców „Batman: The Animated Series”, w końcu do Nietoperzowej ikonografii (blisko osiemdziesięciu lat istnienia postaci). A ponadto – podane z typowym dla Murphy’ego sznytem – rozwiązania plastyczne (onomatopeje i „uzupełniacze” scen) oraz jego wersje klasycznych postaci (te akurat nie zawsze udane) i Gotham City.

Kiedy trzeba jest energetycznie i nowocześnie albo – jeśli wymaga tego sytuacja – klimatycznie. Sean Murphy jako rysownik sprawdza się w każdej z konwencji. No i rysuje bez pomocy komputera, co w dzisiejszych czasach już samo w sobie zasługuje na medal.

Jeśli nie lubicie kreski Murphy’ego, to nie jest komiks dla Was. Jednak gdy przypadło Wam do gustu jego „Joe the Barbarian” czy „The Wake”, a jesteście fanami Batmana (pewnie że jesteście, inaczej byście tego nie czytali) to właśnie dla rysunków jest to projekt godny polecenia.

W czasach, w których tylko Geoff Johns (w znakomitym „Earth One”) potrafi pisać o Batmanie w ciekawy, intrygujący sposób, „Batman: White Knight” jest tylko kolejnym przykładem na to, że DC Comics stawia na Batmana w wersji bombastycznej, zamiast „World Greatest Detective”. Staroszkolni czytelnicy, tacy jak ja, przestali być targetem. Tym bardziej uwiera fakt, że z takim potencjałem jak wolna ręka w grzebaniu w mitologii, pełna swoboda zabawy w Batpiaskownicy Seana Murphy’ego stać było tylko na „White Knight”.

Chyba że… chyba że to tylko początek i następnym razem będzie lepiej.

Recenzję napisał Łukasz Chmielewski, o którym więcej przeczytacie tutaj.
Korekta: Aleksandra Wucka.

Serdeczne podziękowania dla wydawnictwa DC Comics oraz księgarni Jak wam się podoba / As You Like it za udostępnienie egzemplarza do recenzji.

Tytuł komiksu: Batman: White Knight #1-8

Autor: Sean Gordon Murphy – ‚Sean Gordon’

Kolory: Matthew ‚Matt’ Hollingsworth

Liternictwo: Todd Klein

Wydawnictwo: DC Comics

Data publikacji: Grudzień 2017 – Maj 2018

Stron: 264

[Suma głosów: 8, Średnia: 4.6]

Leave a Comment

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *