Kultura na sobotę: Fenomen Łowcy Androidów

„Blade Runner” jako taki, a jak nie taki, to jaki i dlaczego?

O fenomenie filmu Ridleya Scotta w roku 2019.

Akcja różnej sławy „Blade Runnera”, fantastyki naukowej skrzyżowanej z policyjnym kryminałem, dzieje się w roku 2019 – to dobry powód, by teraz o nim pisać. A że od premiery mija aż dwadzieścia siedem lat, doskonale mieści się w on domenie historii. Od historii wypada więc zacząć i warto zacząć, bo historia uczy –- oczywiście jeśli ktoś chce się czegoś od historii nauczyć. Mam nadzieję, że trochę takich reliktów przeszłości żyje jeszcze i nawet interesuje się fantastyką.

Początek historii jest taki: pod koniec 1993 roku zadebiutował najbardziej, ośmielę się twierdzić, znienawidzony ze wszystkich produktów ery informatycznej: system operacyjny Windows (w wersji 3.11). Windowsy pałętały się wcześniej po rynku, ostrożnie obwąchiwane przez użytkowników, ale to 3.11 ustanowiła ich dominację. Ustanowiła także szereg praktyk biznesowych twórcy Windowsów, Microsoftu. Użytkownikom końcowym, Microsoft nadał status dojnych krów, raz na zawsze ustalając znaczenie powiedzenia „end users = loosers”. Od czasu do czasu wciskał im mianowicie „nowe lepsze Windowsy”, produkt zawsze niedokończony, niedopracowany, trzymający się na ślinę i gorącą modlitwę. A gdy tylko, dzięki sumie informacji zwrotnych otrzymanych od wściekłych i rozczarowanych klientów, bieżąca wersja Windowsów zyskiwała jakąś użyteczność i stawała się przewidywalna, na rynek rzucano nową wersję i cała zabawa zaczynała się od początku. Tak to szło swoją koleją: od Windowsów serii 3., przez Windowsy 95, do Windowsów 98 i 98 Second Edition oraz „Me”, zawsze według tego samego modus operandi i zawsze z tymi samymi rezultatami: „Blue Screen of Death” i „system nie wykrył klawiatury, wciśnij dowolny klawisz”.
U progu XXI w. dostaliśmy Windowsy XP i osławioną Vistę, w 2009 roku zastąpioną Windowsami 7. Zaledwie „Siódemka” zyskała jaką taką funkcjonalność;, pojawiły się Windows 8 i zaraz potem 8.1. „Ósemki”, chlubnym wzorem Visty i jej poprzedników, okazały się oczywiście zaledwie betą miłościwie nam do dziś panującego Windows 10, kolejnej „odpowiedzi na wszystkie twoje marzenia i pragnienia”.

Jak wszystkie dotychczasowe oesy Microsoftu, „10-tka” jest nienawidzona niejako z automatu. Gdyby dziś Microsoft zaczął rozdawać sztabki złota, nawet one byłyby znienawidzone, i choć irracjonalna, nienawiść budzona przez samą nazwę firmy, pisaną z pogardą: Micro$oft, jest przecież zrozumiała. Zaufanie klienta naruszano tak permanentnie i tak bezkarnie, że nienawidzić trzeba i należy.

Ciąg dalszy historii jest zaś taki, że ktoś się na Microsoft zapatrzył: Warner Brothers mianowicie, a także reżyser, Ridley Scott, i grupa, nazwijmy ją w skrócie, „producencka”, czyli mająca interes finansowy w pewnej szczególnej finansowej klapie z 1982 roku.

„Blade Runner” miał być ekranizacją wizjonerskiej powieści klasyka literatury fantastyczno-naukowej, Philipa K. Dicka „Czy androidy śnią o elektrycznych owcach” („Do Androids Dream of Electric Sheep”, 1968”), a okazał się wyjątkowo nieudolną hybrydą SF i policyjnego kryminału. W swej warstwie kryminalnej ukazywał wyjątkowo nieudolne śledztwo pewnego prywatnego detektywa, szukającego w porozumieniu z policją grupy zbiegów, którzy z Marsa uciekli porwaną rakietą, wylądowali na Ziemi niepostrzeżenie (jakim cudem można niepostrzeżenie wylądować rakietą?), wmieszali się – równie niepostrzeżenie – w populację Los Angeles, i tu mordują z zimną krwią każdego, kto im w ręce wpadnie, pod pozorem poszukiwania wysoko postawionej w biznesie osobistości, od której chcą uzyskać ważne informacje. Prywatny detektyw Rick Deckard (żałośnie bezradny bez reżyserskiego wsparcia Harrison Ford) pałęta się zygzakiem po ekranie z wymalowaną na twarzy rozpaczą, a jego największym sukcesem śledczym jest to, że szef zbrodniczej szajki umiera sam z siebie na dachu wieżowca. Przed śmiercią szef ten ma jeszcze czas na wygłoszenie rażącego uroczystym banałem monologu o tym, że jak się umiera, to wraz ze wspomnieniami i w ogóle całym swym prywatnym światem, oraz wypuszczenie na wolność białego gołębia –- duża sztuka, biorąc pod uwagę, że umiera w samych gaciach i z całą pewnością bez cylindra.

Wiem, trudno uwierzyć, ale jako fantastyka „Blade Runner” wygląda jeszcze gorzej. Jego literacki pierwowzór: powieść autora nazywanego „szalonym geniuszem”, jak to zwykle u Dicka jest kompozycyjnie i znaczeniowo rozchwiana, wielowątkowa, wieloznaczna i nie da się prosto streścić. Co wiemy z pewnością, to fakt, że akcja dzieje się na postapokaliptycznej Ziemi, gdzie, w skutek wojny –- jej szczegółów i przebiegu nikt nie pamięta – wyginęły niemal wszystkie zwierzęta. Ziemia o radioaktywnie skażonej atmosferze wyludnia się; kto jeszcze zdrów emigruje do kolonii planetarnych, a tymczasem z jednej z takich kolonii uciekają zaprojektowane do służby ludziom człekopodobne androidy. Policjant Rick Deckard ma za zadanie wytropić i zlikwidować ich bandę… lecz to tylko fabularny pretekst. Tak naprawdę dla Deckarda polowanie na androidy jest wędrówką duchową, podczas której poznaje prawdę o sobie, prawdę o przeżyciach swej nieszczęśliwej, depresyjnej żony, prawdę o tym, co to znaczy być (i co to znaczy nie być) człowiekiem. Do tej zupy na gwoździu Dick wrzucił jeszcze nową religię – postapokaliptyczną wersję chrześcijaństwa – kult empatii jako bezpiecznika mającego zapobiec wybuchowi nowej wojny, małżeństwo, miłość, zdradę i nie tylko.

Co z tego ocalało w „Blade Runnerze”? Nic, oprócz pretekstowego w powieści śledztwa. Los Angeles „Blade Runnera” pulsuje życiem, ulicami przelewają się tłumy, z całą pewnością nie jest to obraz „postapo”. „Spinnery” latają sobie, gdzie chcą, bez żadnych ograniczeń w dostawach paliwa, jaskrawe reklamy mrugają kusząco – czyli nie ma mowy o brakach energii. Chińszczyznę można kupić na każdym rogu tak samo jak whisky; prosty prywatny glina leje ją bez umiaru z designerskich butelek w designerskie szklanice. O upadku cywilizacji ma świadczyć to, że upośledzony geniusz mieszka w skłocie powierzchni kortu tenisowego, jakby skłoty nie istniały wszędzie. I na koniec najlepsze: na Ziemi nieustannie pada deszcz. Tłumaczyć odbiorcy fantastyki, że ulewne deszcze dowodzą nieprzydatności planety dla człowieka, że z deszczowej planety trzeba albo wiać byle dalej, albo pora umierać, to jak dać mu w pysk, napluć w oczy i wkręcić w imadło to, co najwrażliwsze. Przecież wszyscy wiedzą, że woda to życie! Mieszkańcy miast nie potrzebują sów, pająków i żółwi, nawet psy są w mieście niemile widziane! Do życia mieszkaniec miasta potrzebuje wody i powietrza. W powieści Dicka skażone powietrze zdziesiątkowało faunę, a tymczasem nikt w „Blade Runnerze” nawet nie oddycha przez maskę, za to wszyscy chodzą przemoczeni na wylot.

W ten sposób najważniejszy dickowski wątek empatii zostaje popisowo zmarnowany: jest nie do pojęcia, jest tandetnym deus ex machina, nieudolnie podpierającym sypiącą się fabułę. Całość filmu, wzbogacona dodatkowo nieprzeliczoną ilością błędów i zwykłego realizacyjnego niechlujstwa, po prostu odpycha. Co do filmu przyciąga, to jaskrawo neonowa kiczowata stylistyka MTV, dziś już w stylu retro, i oczywiście muzyka Vangelisa. Ale sukcesu nie odniesie film, który komfortowo ogląda się… z zamkniętymi oczami.

Nic dziwnego, że swych twórców „Blade Runnera” pozostawił z ręką w nocniku. W sytuacji potocznie zwanej niegdyś „normalną” księgowi spisaliby go na straty, a winnym tego stanu rzeczy nie pozostałoby nic innego jakniż poszukać sobie zieleńszych pastwisk… jeśli ktoś by ich na takie pastwiska zaprosił. Ale historia Windowsów przeniknęła jakoś do biznesu rozrywkowego, czy też raczej podobne warunki powołały do istnienia podobne bestie, i zamiast o „Blade Runnerze” z 1982 roku zapomnieć, zaczęto dorabiać mu wersje.

W tej chwili mamy na rynku co najmniej cztery różne Windowsy… i nie mniej niż siedem różnych „Blade Runnerów”, z których żaden –- jak Windowsy –- nie jest ani ostateczny, ani nawet satysfakcjonujący, bo z pewnością nie jest takim „Director’s Cut”, od którego publicznie odciął się sam „director”, Ridley Scott. Kolejne wersje zaprzeczają sobie na wzajem: „sen o jednorożcu”, początkowo nieobecny i do niczego niepotrzebny – Dick przesądził o człowieczeństwie Deckarda, a „Blade Runner” w pierwotnej wersji nie sugerował, by był on androidem (w filmie, „replikantem”) –- to pojawia się, to znika. W dodatku sam ma dwie wersje: raz z cięciem do głównego bohatera, łączącym „wizję” z jego osobą, a raz samodzielną, wstawioną ot tak sobie, bo to ładny obrazek. Rozpaczliwa próba powiązania „Blade Runnera” z filmem noir, czyli voiceover, też to jest, to go nie ma. Zakończenie raz jest szczęśliwe, pospiesznie zmontowane ze ścinek po „Lśnieniu” Kubricka (szczęśliwe zakończenie ze „Lśnienia”, śmiać się, czy płakać ze śmiechu?), raz znów pesymistyczne i przygnębiające; film można zażywać jako „upsa” lub „downsa” w zależności od potrzeb. Do tego należy jeszcze dodać około trzydziestu (sic!) wersji soundtracka, instrumentalnych i nie, Vangelisa i nie (osobno wydane ścieżki dźwiękowe do dwóch wersji kinowych z 1982 roku nie były jego)… Oto obraz iście windowsowskiego chaosu.

Jak za Windowsy, za różne „Blade Runnery” też trzeba płacić. Płacimy osobno za „jedynego prawdziwego” „Blade Runnera 1982” (dwie wersje), za jedyny prawdziwy „Director’s Cut 1992”, za jedyny prawdziwy „Final Cut 2007”. Płacimy za różne wersje na VHS, na DVD i na Blue Ray. Płacimy za różne wersje soundtracka. I nic z tego, za co płacimy, nie jest tym, czego oczekujemy: skończonym dziełem kinematografii.

Nie są nim nawet „blade runnerowskie Windowsy 10”, czyli „Blade Runner 2049”.

Ale z „Blade Runnerem” jest inaczej niż z Windowsami. Nie ma tak, by klienci poczuli się oszukani, znienawidzili Warner Brothers i Ridleya Scotta jak nienawidzą Gatesa i Micro$oftu. Wręcz przeciwnie, ludzie „Blade Runnera” kochają! Sypią mu kasę, bo chcą, a nie muszą, żeby aplikacja poszła! I to są ci sami ludzie, którzy „macherów od Windowsów” najchętniej obdarliby ze skóry!

Jak to możliwe? – oto pytanie, które męczyło mnie długo i na które odpowiedzi udzieliła dopiero książka „The Cyberpunk Nexus: Exploring the Blade Runner Universe”, dzieło dwudziestu pięciu autorek i autorów, wydane pod redakcją Lou Tambone’a i Joe Bongiorna w 2018 roku. Zbiór czegoś, co mogę nazwać tylko „kawałkami”, bo ani to artykuły, ani tym bardziej eseje.

„Kawałków” tych jest w książce trzydzieści. Fatalne pod każdy względem, nie przekraczające poziomem niechlujnej blogowej notki, tworzą całość kwalifikującą się do najkrótszej recenzji: „omijać dużym łukiem”. Jednakże, choć to tylko lizusowski „homage” i nieudolne przygotowanie artyleryjskie na sukces „Blade Runnera 2049” (nie nastąpił, czekamy na wersje), „The Cyberpunk Nexus” ma też pewną przypadkową wartość poznawczą. Złożony z części pisanych przez niewątpliwych entuzjastów niewątpliwie szczerze (entuzjaści ci, funkcjonalnie analfabetyczni, w piśmie nie potrafiliby nawet skłamać) daje uważnemu czytelnikowi wgląd w to, jakich kwalifikacji trzeba, by „Blade Runnera” uznać za arcydzieło we wszystkich jego postaciach.

Po pierwsze, trzeba być człowiekiem młodym, dla którego świat zaczął się w dniu naurodzin, przeszłość nie istnieje, a już z pewnością nie ma znaczenia. W kolejnych kawałkach kolejni autorzy, wszyscy bez wyjątku, nie sięgają poza i ponad „Gwiezdne wojny” i „Star Treka”, przy czym „Blade Runner” jest „bliższy „‘startrekom’”, bo „’starwarsy”’ to „‘wszechświat fantastyczny’”, a „startereki” –- „przyszłość naszej cywilizacji”. Przy smutnych próbach analizy poza tę granicę się nie wykracza. „Blade Runner” jest też „niedościgniony wizualnie” nie dlatego, by taki był, lecz dzięki nieznajomości innych estetyk: od „Metropolis”, przez „2001: Odyseję kosmiczną”, po „Stalkera”. Istnieje sam w sobie i dla siebie, a konkurując sam ze sobą jest oczywiście najlepszy. To, że równocześnie jest najgorszy – i wszystko pomiędzy – umyka uwadze piszących, których stać wyłącznie na ocenę „na misie”.

Wariantem tego rodzaju krytycznej bezmyślności jest uznanie Harrisona Forda za „genialnego aktora”, bo „zawsze go kochałem za Hana Solo i Indianę Jonesa”. Że przed nim dzielnych bohaterów fantastyki grywali prawdziwi aktorzy, choćby Charlton Heston, tego się już nie wie. Bardzo to wygodne. Tylko pod warunkiem, że nie zna się innych, można Forda w ogóle nazwać aktorem.

Po drugie, trzeba być ignorantem nieświadomym, kto uprawiał już poletko, które sami zechcieliśmy pouprawiać. We wstępie Lou Tambone pracowicie odkrywa dawno odkrytą Amerykę: nazwa „cyberpunk” to nie pomysł Gibsona, lecz Bruce’a Bethke. Jako bonus dostajemy copy/paste definicji słowa „nexus” z internetowego słownika na papier.

Po trzecie, trzeba odrzucić przesąd logicznego myślenia, prowadzenia dowodu od punktu „a”, do punktu „z” poprzez kolejne punkty „b”, „c” i tak dalej. Pojawiający się w tytule „cyberpunkowy wywód” jest równie nieoryginalny co doskonale zbędny: termin „cyberpunk” na nazwanie „Blade Runnera” nie pojawia się bowiem w kolejnych tekstach aż do „kawałka” o „Blade Runnerze 2049”. I zresztą słusznie się nie pojawia, a kiedy pojawia to prawem kaduka, bo w „Blade Runnerach” wszystkich wersji tyle jest cyberpunku, ile brudu mieści się pod krótko przyciętymi paznokciami. No, chyba że przyjmiemy za dobrą monetę definicję brzmiącą: cyberpunk to „high tech, low life”. Ale w takim razie cyberpunkiem jest też „Wielki sen” Chandlera, w którym głodny pijak w nędzy obserwuje podjeżdżające pod drogą knajpę luksusowe limuzyny, a rolls-royce’owi towarzyszy refleksja „pewnie ktoś dla kawału zmontował taką gablotę”.

Po czwarte, należy do perfekcji opanować zasadę „nie wie lewica, co czyni prawica” w przekonaniu, że każde wypowiedziane w twórczym ferworze twierdzenie jest równie prawdziwe jak wszystkie inne, choćby one wszystkie były wzajemnie sprzeczne. Czego ilustracją wywód, że „film noir” narodził się w „Europie Środkowej i Wschodniej” jako reakcja na pognębienie Niemiec w I Wojnie Światowej. Tylko niech cię, broń Boże, nie peszy ani fakt, że Niemcy nie leżą w „Europie Środkowej” (i tym bardziej nie „Wschodniej”), ani fakt, że „noir” to słowo z języka zwycięzców! Ale to jeszcze byłoby mało, to by była tylko ignorancja. Po historycznych rewelacjach następuje jednak wywód właściwy, w którym cytuje się już autentyczne, choć chaotycznie wymieszane ze sobą tytuły filmów „noir” i „hardboiled”, jak najbardziej amerykańskich i z epoki!

Kiedyś powiedziałbym, że coś takiego jest zwyczajnie niemożliwe, ale dziś mój pogląd na niemożliwe bardzo się zmienił i to pod wpływem czytania książek! Dolna granica intelektualnej bezradności po prostu nie istnieje, nawet w druku.

Po piąte: trzeba mieć, że zacytuję klasyka, „dojście do ucha cesarza”. Pozwala ono stwierdzić stanowczo i w oparciu o najwyższy autorytet, że „Blade Runner” to „The Death of Everything, Entropy and the Drums of Doom” (tytuł jak najbardziej autentyczny)… bo tak powiedział Ridley Scott, który skręcił „Blade Runnera” tylko dlatego, że ciążyła mu pamięć zmarłego na raka brata. Wyrazy współczucia, ale pół książki dalej czytamy ze zdumieniem, że to „wersja kinowa” jest „najprawdziwsza” („truest version”), bo kończy się słodziutkim happy endem, w którym kochankowie odlatują ku szczęśliwej przyszłości, nieograniczonej czasem i ekologicznie zielonej… choć przecież czekającej ich na zdychającej planecie bez życia, z której można tylko albo uciec na Marsa, albo sczeznąć marnie.

Wzorem lepszych ode mnie mógłbym dalej mnożyć wersje, ale jakoś mnie to nie bawi. Nie chcę być także przesadnie niesprawiedliwy. Nie wszystko w „The Cyberpunk Nexus” razi w równym stopniu. Są w tej książce „kawałki” o pewnym walorze informacyjnym: „All Those Moments Lost in Time: Deleted and Alternate Scenes” Josepha Dilworta, Jr, „I Dreamt Music: Replicating ‘Blade Runner’” Bentleya Ousleya (o wersjach soundtracku) czy „Philip K. Dick on Screen” Zaki Hasana. Co prawda, podają one informacje, które w krótszej i czytelniejszej formie znaleźć można po piętnastu sekundach guglowania, ale jeśli akurat jesteś offline i nie masz szansy zmienić tego trybu w przewidywalnej przyszłości, „The Cyberpunk Nexus” będzie jak znalazł. Informacje z książki są co prawda sprzeczne w szczegółach z informacjami z Internetu, ale informacje z Internetu są też sprzeczne same ze sobą i na to nic się już nie poradzi. Wybierz według gustu.

Nie chcę także być niesprawiedliwy w stosunku do wielbicieli „Blade Runnera” w jakiejś/każdej wersji. Jest wśród nich całkiem sporo ludzi, których inteligencję, wiedzę i gusta bardzo cenię i którzy z pewnością nie wypełniają żadnego z powyższych warunków. Na Windowsy są oni, jak ja, skazani, zaś w kwestii miłości do „Blade Runnera” mam ich za bezradne ofiary goebbelsowskiej z ducha propagandy. Tak długo i tak intensywnie atakowano ich bombami zachwytów, że się w końcu poddali. Nie mają już siły polemizować z „blogerami z ducha”, z ich charakterystyczną blogerską manierą wypowiadania nonsensów tak głośno i stanowczo, że polemikę trzeba by było nie formułować, lecz wykrzykiwać.

Na co to komu? Po co? Lepiej obrócić się, machnąć ręką, pod nosem wycedzić szyderstwo. Bo tak naprawdę nie ma się o co kłócić… i to ostatnia nauczka z książki „The Cyberpunk Nexus”. Wystarczy obojętnie przejść obok półek z filmami jakiegoś empiku, obok kina, w ostateczności nawet obok księgarni… jeśli Dick stoi już na domowym regale.
Przynajmniej będzie z tego jakaś oszczędność.

Autorem powyższego artykułu jest Krzysztof Sokołowski – filolog, historyk sztuki, tłumacz, krytyk specjalizując się w szeroko rozumianej fantastyce. Prowadzi blog o fantastyce znany jako Lapsus Calami. Współtwórca antologii Fenix.

Korekta: Aleksandra Wucka.

Serdeczne podziękowania dla Sequart Organization za udostępnienie publikacji do recenzji. Recenzowaną książkę można kupić na tej podstronie.

Tytuł książki: The Cyberpunk Nexus: Exploring the Blade Runner Universe

Redaktor: Lou Tambone i Joe Bongiorno

Liczba stron: 416

Wydawca: Sequart Research & Literacy Organization

Rok wydania: 2018

Język: angielski

Cena: $19.99 (Kindle edition: $7.99)

[Suma głosów: 2, Średnia: 3]

Leave a Comment

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *