Brytyjska inwazja

DZIEŃ, W KTÓRYM UMARŁA NIEWINNOŚĆ KOMIKSU

26full500

Patrząc na amerykański komiks nietrudno znaleźć linię graniczną, która wyraźnie oddziela proste, naiwne opowiastki z płaskimi bohaterami, służące tylko i wyłącznie krótkiej chwili rozrywki od angażujących się w problemy społeczne, psychologicznie wiernych i przede wszystkim mocnych opowieści skłaniających do myślenia. Choć przebłyski nadchodzących zmian dostrzec można było już wcześniej, to rok 1986 okazał się przełomem. Wtedy cały komiksowy infantylizm zderzył się z murem prawdy, brudu i szoku, który odmienił go na zawsze i wprowadził w nową erę. W Mroczną Erę Komiksu.

Za ojców tej przełomowej epoki bez dwóch zdań należy uznać dwóch artystów. Pierwszym z nich był zdecydowanie Frank Miller, niepokorny twórca z niezwykłym talentem, który zabłysnął tworząc opowieści o Daredevilu. Już one były zapowiedzią tego, co miał pokazać w pamiętnym roku 86. Kiedy bowiem przejął tworzenie opowieści o ubranym w czerwony kostium diabła śmiałku, z miejsca nadał mu bardziej mroczny ton, więcej powagi i wprowadził na łamy jedną z najlepszych kobiecych postaci w historii, Elektrę. Jakby tego było mało, wkrótce ją uśmiercił, nie zamierzając nigdy więcej przywracać. Wprawdzie nie stanowiło to niczego szczególnie niezwykłego – dekadę wcześniej na łamach „Amazing Spider-Mana” uśmiercono już postać jeszcze bardziej znaczącą dla serii, Gwen Stacy (co zresztą niektórzy uważają za prawdziwy początek Mrocznej Ery), a wkrótce potem w „X-Menach” z życiem pożegnała się Jean Grey – niemniej jednak nie było to także komiksową codziennością. Jednakże ani to, ani praca nad kolejnymi tytułami (jak choćby pierwsza miniseria o najciekawszym z X-Menów, Wolverinie) ani nawet autorska historia, „Ronin”, nie mogły przygotować na to, co zaserwował Miller w lutym 1986 roku.

moore-gaiman-morrison

„Powrót Mrocznego Rycerza”, komiks do dziś uważany za najlepsze, co wyszło spod jego ręki, wyrósł na gruncie fascynacji autora tą postacią, „Brudnym Harrym” i dręczącej myśli, że Batman już niedługo stanie się młodszy od Millera. Z tego wszystkiego zrodził się pomysł by ukazać Człowieka Nietoperza na emeryturze. W „PMR” Bruce Wayne ma 55 lat i od dziesięciu wiosen nie wkładał kostiumu. Superbohaterskie ciągoty zabija niebezpiecznymi rozrywkami i przekonywaniem siebie, że tak jest lepiej. Ale kiedy w Gotham City fala upałów doprowadza do narastającej przemocy i szaleństwa, a na ulicach pojawia się brutalny gang mutantów, Batman powraca by po raz kolejny, a być może i ostatni, zaprowadzić porządek w mieście.

Brzmi typowo? Ale typowo nie było. Z jednej strony Bruce zmaga się z problemami, jakie przysparza mu wiek i stan zdrowia, z drugiej – świat stoi w obliczu kryzysu. Trwająca wówczas zimna wojna mocno odbiła się na treści „Powrotu…”. Widzimy społeczne niepokoje, obawy przed atomowym zagrożeniem, ludzkie paranoje i całą gamę zachowań, kiedy czarny sen wreszcie po części się ziszcza. A wszystko na bieżąco komentuje telewizja, która na swój sposób przeinacza obraz zdegenerowanego społeczeństwa pełnego narkomanów, morderców, wariatów, prostytutek i wszelkiej maści szumowin.

Czy coś takiego mogliśmy wcześniej oglądać w przypadku komiksów z głównonurtowymi bohaterami w tytule? Nawet jeśli, to nigdy w takim stopniu i z takim oddaniem psychologii i sytuacji politycznej, jak w przypadku „Powrotu Mrocznego Rycerza”.

Drugi przełomowy tytuł, „Watchmen – Strażnicy”, Alana Moore’a i Dave’a Gibbonsa pojawił się zaledwie trzy miesiące po premierze ostatniego zeszytu miniserii Millera i w jeszcze bardziej dosadny sposób zrewidował komiksowy świat. Znów pojawiły się zimnowojenne lęki, znów mogliśmy zobaczyć zdegenerowane społeczeństwo, ale ujęte w o wiele bardziej brutalny sposób i sięgający dalej wstecz, bo aż do wojny w Wietnamie. Fabuła znów pozornie była prosta, ktoś morduje bohaterów, a grupa dawnych herosów, którzy przestali działać w skutek politycznych zakazów, podejmuje się próby wyjaśnienia całej sytuacji. Nie wiedzą, co odkryją i jak mroczne strony ich natury dadzą o sobie znać. Wszystko to jednak było brutalniejsze, bardziej definitywne i wstrząsające, o wiele mocniej także komentowało sprawy społeczne i politykę.

tumblr_lpc73v0nhh1qlmnpmo1_1280

Co jeszcze zmieniły komiksy Millera i Moore’a? Przede wszystkim spojrzenie na bohaterów. W „Powrocie Mrocznego Rycerza” Batman pełen był wątpliwości, jakich nie miał nigdy wcześniej, a jego działania przestały być postrzegane jako heroizm, a zaczęły przypominać akty terrorystyczne. Moore natomiast zupełnie złamał wizerunek herosów. Jego „dobrzy bohaterowie” byli brutalni, gwałcili, zabijali ciężarne, okaleczali, poświęcali tysiące w imię wyższego dobra, a także posiadali swoje dewiacje. Czasem nieludzcy, czasem ludzcy aż za bardzo, wstrząsnęli czytelnikami i komiksami do tego stopnia, że nie dało się już ich odzyskać w dawnej formie, którą DC przejęło w spuściźnie po wydawnictwie Charlton Comics.

I w tym wszystkim doskonale widać to, co przyniosła Mroczna Era. Wcześniej w komiksach seks niemal nie istniał, a już na pewno nikt nie ośmieliłby się pokazać gwałtów, zboczeń czy prostytucji w wykonaniu znaczących postaci uniwersum. Co jeszcze stało się charakterystyczne dla tej epoki, to kąśliwy, cyniczny komentarz sytuacji w kraju i na świecie, wywlekanie brudów i podważanie bohaterstwa, jego motywów i działań. Nie można też zapomnieć o tym, co najbardziej definiowało ów okres, czyli zainteresowaniem się mroczną tematyką. Ale skoro panowie Miller i Moore mogli coś takiego zrobić i nie dość, że uszło im na sucho, to jeszcze zyskali wielkie uznanie, czemu inni nie mieli pójść w ich ślady? W efekcie na zawsze zabita została niewinność komiksów i ich bohaterów.

Przełom lat 80 i 90 XX wieku stał się więc symbolem swobody twórczej w graficznym medium. A przynajmniej względnej swobody w kwestii poruszania tematów, jakie dotychczas stanowiły tabu w opowieściach o zamaskowanych herosach. Naturalną konsekwencją było pojawienie się na rynku wydawnictw, które zapewniłyby autorom wolną rękę. Pierwsze z nich, Dark Horse Comics, wystartowało już w roku 1986, podążając ścieżkami utartymi przez Millera i Moore’a. Dzięki niemu światło dzienne mogły ujrzeć autorskie tytuły, jak „Hellboy” Mike’a Mignoli czy „Sin City” (opus magnum Franka Millera) oraz spin-offy filmowych serii od „Indiany Jonesa”, przez „Star Wars”, po krwawe „Alieny”, a nawet mangi. To wszystko wymusiło poniekąd osłabienie wpływów The Comics Code, cenzury dbającej, by w obrazkowych historiach nie pojawiały się treści jej zdaniem niewłaściwe dla młodych odbiorców, którzy byli główną grupą docelową. Zaczęto myśleć o dorosłych odbiorach, a dotychczasowe tytuły traktować poważniej, co uskuteczniano przez dobrą dekadę.

tumblr_my31x9fsoi1rilzujo1_5001

Kolejnym wydawnictwem, które pojawiło się w wyniku przemian, było Valiant Comics, które w roku 1989 za sprawą starań byłego szefa Marvela zaczęło działać z myślą o bardziej realistycznym podejściu do bohaterów i treści. Następnym był natomiast Image Comics, który również wyrósł na marvelowskim gruncie, przyjmując w swój poczet niezależnych twórców z owym potentatem związanych. Z ich kreatywności nieograniczonej Comics Code zrodziły się na przykład mroczne, podlane (często dość tanimi, ale zawsze) filozoficznymi rozważaniami przygody Spawna, które na swych łamach zebrały scenariusze takich gigantów, jak Miller, Moore, Neil Gaiman czy Brian Michael Bendis. Jednakże to DC dokonało czegoś jeszcze bardziej znaczącego, kiedy w 1993 roku wystartowało swój imprint Vertigo.

Pomysł, by stworzyć linię komiksów oznaczoną metką „tylko dla dorosłych”, zrodził się w głowie Karen Berger. To jej zawdzięczamy również fakt, że do pracy nad tymi tytułami zatrudniła brytyjskich artystów. Jednym z nich był (po raz kolejny) doskonale nam już znany Alan Moore, drugim utalentowany pisarz fantasta, Neil Gaiman (autor znany wówczas z napisanego wspólnie z Terrym Pratchettem „Dobrego omenu”), kolejnymi Grant Morrison (scenarzysta bardzo dobrze przyjętego „Azylu Arkham”), rozpoznawany dzięki pracy nad „Captain Britan” Jamie Delano oraz Peter Milligan. Wszyscy oni (choć w tym kontekście najczęściej wyszczególnia się pierwsze trzy nazwiska) zapoczątkowali tak zwaną Brytyjską Inwazję. Ale także coś jeszcze. O ile propozycje od nowych graczy na rynku często bardziej niż o jakość dbały o mroczność tematyki, o tyle w przypadku Vertigo kontrowersje szły w parze ze znakomitym wykonaniem. I na dodatek twórcy wyszli z założenia, że ich propozycje maja być przede wszystkim dojrzałe, a nie skierowane dla dorosłych. Była to zasadnicza różnica widoczna już na łamach „Swamp Thinga”. Potem wszystko poszło jeszcze dalej, do ekipy dołączyły takie nazwiska, jak Brian Azzarello, Eduardo Risso, Mike Carey, Brian Wood, Warren Ellis czy Garth Ennis, a tworzone przez nich tytuły (takie jak „100 naboi”, „Kaznodzieja”, „Sandman”, „Hellblazer”, „Transmetropolitan”) zdobyły wielką sławę i uznanie, stanowiąc często wyznacznik nowej jakości i próbę sprawdzenia do czego tak naprawdę w komiksie można się posunąć.

Jednakże w większości pozostałych przypadków nie pamiętano już o co tak naprawdę w Mrocznej Erze chodzi. Autorzy prześcigali się więc w kontrowersjach i brudzie, a psychologiczne aspekty, dylematy moralne i mroczne strony natury swoich postaci doprowadzali do absurdu. Poza tym, z drobnymi wyjątkami (George Perez pracując nad „Wonder Woman” wycisnął z tej bohaterki wszystko, co najlepsze), nie najlepiej obchodzili się z postaciami kobiecymi. Nic więc dziwnego, że autorom zaczęto zarzucać mizoginizm. Nie zawsze uzasadniony, głosy sprzeciwu wobec brutalności względem Barbary Gordon w „Zabójczym żarcie” Moore’a wydają się co najmniej przesadzone. Nie mniej faktem pozostaje, że kobiety straciły wiele w owym okresie, stając się często przedmiotowo traktowanymi seks-zabawkami. Nie dziwi więc chyba fakt, że w latach 90 XX wieku w końcu czytelnicy poczuli przesyt tym wszystkim i nastąpiło załamanie rynku, które wymusiło zmianę treści. I chociaż mówi się, że Mroczna Era jest tożsama z Erą Współczesną, która trwa od roku 1985, kiedy to „Kryzys na nieskończonych Ziemiach” otworzył jej drzwi, stając się pomostem pomiędzy komiksowymi epokami, to jednak właśnie koniec ubiegłego stulecia można chyba uznać za koniec także i Mrocznego Okresu.

Patrząc na to wszystko, co napisałem powyżej, nie trudno jest odnieść wrażenie, że cała ta zmiana rozgrywała się jednak na obrzeżach głównego nurtu, nawet kiedy dotyczyła bezpośrednio czołowych postaci („Powrót Mrocznego Rycerza” nie jest w końcu opowieścią kanoniczną, a wariacją na temat Batmana, protoplastą linii Elseworld, która właśnie takimi alternatywnymi wersjami miała się zajmować). Nie jest to jednak prawdą, a na dodatek to właśnie w owym okresie powstało kilka fabuł, które przeszły do historii.

Jedną z nich był „Knightfall” rozgrywający się na łamach batmanowych serii, w którym zakończono (przynajmniej na pewien czas) superbohaterską karierę Bruce’a Wayne’a. Najpierw Człowiek-Nietoperz nie zdołał ocalić dziecka przed śmiercią, co niemal przypłacił swoim człowieczeństwem, ulepszając własne zdolności substancją o nazwie venom – jad, potem nowy wróg, Bane, znajdujący się pod wpływem tego samego środka, złamał mu kręgosłup i przykuł do wózka, a wreszcie rolę Batmana przejął nowy, brutalny wojownik. Zanim wszystko odwrócono i strój nietoperza znów przywdział Bruce, minęło półtora roku, a konsekwencje tych zdarzeń trwały jeszcze przez długie lata.

W podobnie kłopotliwej sytuacji znalazł się Superman. W roku 1993 zdecydowano się rzucić go w wir walki z Doomsdayem, osobnikiem o nieznanym pochodzeniu (krążyły pogłoski, że był samym diabłem, dopóki w końcu nie zdecydowano się – w dość naciągany zresztą sposób – wyjaśnić jego kryptońską genezę), który dorównywał mocom Człowiekowi ze Stali. Historia właściwie nie miała treści, obaj walczyli ze sobą przez kilka zeszytów, demolując coraz większe obszary, aż w końcu Superman zabił Doomsdaya, jednocześnie przypłacając czyn ten życiem. Wydarzenie to odbiło się głośnym echem w amerykańskich mediach, śmierć żadnego herosa nigdy wcześniej nie miała takiego znaczenia, chociaż sama opowieść o niej nie wybijała się ponad przeciętność. Ciekawiej zrobiło się potem, ciało Supermana zniknęło z grobu, a na świecie pojawiło się pięciu takich jak on, chociaż żaden nie wydawał się być tym prawdziwym. Skąd się wzięli, kim byli i jaki mieli cel – to już materiał na oddzielny artykuł.

Nie samym DC jednak Mroczna Era żyła. Marvel też przeżywał ciemny okres, a ten chyba najbardziej odzwierciedlił się w postaci Petera Parkera. Zaczęło się jeszcze przed rokiem 1986, kiedy to wydawnictwo, chcąc uprzedzić plany publikacji przez DC crossovera „Kryzys na nieskończonych Ziemiach”, na szybko przygotowała maxiserię „Tajne Wojny”. To w jej trakcie, na planecie zwanej Battleworld, Spider-Man stracił swój charakterystyczny kostium i był zmuszony zastąpić go innym, czarnym, który z czasem okazał się kosmicznym symbiontem. Z niego następnie narodził się Venom, jeden z najbardziej charakterystycznych i lubianych czarnych charakterów, który wkrótce zmienił front i stał się prawie pozytywnym bohaterem. Prawie, albowiem jego metody pozostawiały wiele do życzenia.

Jednakże pomiędzy „Tajnymi wojnami” a narodzinami Venoma powstała wzorcowa historia Mrocznej Ery Marvela, która jako jedna z nielicznych przetrwała bez uszczerbku próbę czasu. „Ostatnie łowy Kravena”, bo o niej mowa, wcześniej była planowana dla DC, nie mniej została odrzucona. Jej scenarzysta, J.M. DeMatteis, przerobił więc ją i rozpoczął powolne wykańczanie psychiczne Petera Parkera. W opowieści tej Kraven Łowca zakopuje żywcem Spider-Mana i zajmuje jego miejsce, wymierzając sprawiedliwość na swój sposób, byle tylko udowodnić, że jest lepszy. Kiedy mu się to udaje, popełnia samobójstwo, zostawiając Petera z lękami i problemami psychicznymi. I te ostatnie DeMatteis postanowił rozwijać dalej. Przywrócił więc rodziców Parkera do życia, potem dobił go faktem, że byli tylko klonami, doprowadził do zawału ciotkę May, a wreszcie postawił na drodze Spider-Mana jego własnego klona. Mało? Oczywiście, że tak. Wkrótce potem ciotka May umarła, a Peter trafił do więzienia za serię morderstw. Kiedy natomiast oczyścił swoje imię, musiał zmierzyć się z faktem, że nie jest sobą a jedynie jednym z (setek swoją drogą) klonów. Nim wszystko wróciło na właściwe tory, a Peter otrząsnął się z tych wydarzeń, upłynęło wiele czasu. I wiele czasu trwało otrząśnięcie się Marvela po strzale w kolano, jakim okazała się tak zwana „Saga Klonów”, która pociągnęła wydawcę na skraj bankructwa.

Dzięki Mrocznej Erze Marvel mógł jednak pokazać światu dojrzalsze przygody swoich postaci, m.in. w ramach linii Marvel Knights czy Marvel MAX. I po części zabłysnąć na kinowych ekranach. Okres ten bowiem odbił się także na filmach, co szczególnie widać było w burtonowskich, mrocznych i nie stroniących od seksu, „Batmanach”. „Blade”, który nie miał wiele wspólnego z superbohaterskimi produkcjami kinowymi, pojawił się na ekranach u schyłku XX wieku i otworzył Marvelowi furtkę do sukcesu na tym polu. Sukcesu, który zresztą trwa po dziś dzień.

Nie byłoby jednak Mrocznej Ery, a przynajmniej wyglądałby ona inaczej, gdyby nie wspomniana już Brytyjska Inwazja, która stała się kamieniem milowym w historii komiksu na równi z publikacją „Powrotu Mrocznego Rycerza” czy „Strażników”. A o niej świetnie opowiada „The British Invasion: Alan Moore, Neil Gaiman, Grant Morrison, and the Invention of the Modern Comic Book Writer” Grega Carpentera. Autor przybliża w niej sylwetki trzech tytułowych reformatorów, ich wpływy i znaczenie, ukazuje także kulisy rynku. Swoją liczącą niemalże 500 stron opowieść przeplata fragmentami przeszłych, jak i teraźniejszych dzieł tych gigantów, a całość czyta się przyjemnie i z ciekawością. Jednocześnie Carpenter wnikliwie i dokładnie analizuje temat i zagłębia się w niego z prawdziwą pasją.

I chociaż „The British Invasion…” prawie na pewno nie ukaże się na naszym rynku (a szkoda), gorąco polecam Wam tę pozycję. Jeśli kochacie komiksy i trafi się Wam okazja zapoznania się z nią, sięgnijcie koniecznie. A przede wszystkim sięgnijcie po wspomniane w niej albumy. Gdyby nie one, współczesny komiks amerykański wyglądałby zupełnie inaczej, a ponieważ te największe z nich nie zestarzały się ani odrobinę, będzie to niesamowita lektura.

 

Autorem artykułu jest Michał Lipka. Rocznik 88. Z komiksów nigdy nie wyrósł, choć pasjami czyta powieści i sam także stara się pisać. Ma na koncie kilka publikacji, scenariusz komiksowy też zdarzyło mu się popełnić, ostatnio jednak przede wszystkim skupia się na recenzjach i publicystyce, pisanych m.in. dla prowadzonego przez siebie bloga Książkarnię.

Korekta: Monika Banik.

Dziękujemy Organizacji Sequart za udostępnienie egzemplarza do recenzji.

Tytuł: „The British Invasion: Alan Moore, Neil Gaiman, Grant Morrison, and the Invention of the Modern Comic Book Writer”

Autor: Greg Carpenter

Wydawnictwo: Sequart Organization

Okładka: Kevin Colden

Miejsce wydania: USA

Liczba stron: 492

Oprawa: miękka

Cena z okładki: $19.99

[Suma głosów: 5, Średnia: 4.8]

Leave a Comment

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *