Batman według Harlana Ellisona

Takie niby nic, a takie ważne coś.

Na początek – fakty.

Po pierwsze: ten skromniutki zeszycik nie przyciąga uwagi. Nie ma za grosz seksu. Jako nówka wart był całe siedemdziesiąt pięć centów, po dwudziestu latach z hakiem kosztuje niewiele więcej, bo żaden z niego okaz kolekcjonerski. Jest łatwo dostępny wszędzie w Ameryce, a jeśli przypadkiem nie mają go jakimś Big Shit, Wyoming, to sprowadzą za dwa dolce pięćdziesiąt i uznają, że zrobili świetny interes. Odprowadzą cię wzrokiem do drzwi, szeroko uśmiechniętego, a kiedy znikniesz za drzwiami popukają się w głowę – forsą szasta i tak dziwnie gada, musi być z Kalifornii.

Po drugie: „scenarzysta komiksowy” i „pisarz” to zawody różne, ale nie rozłączne. Scenarzysta, bywa, pisze powieści i to wcale niezłe, że przytoczę tylko casus Mike’a (M.R.) Careya. Bywa, że autorka lub autor swobodnie oscyluje między pisarstwem „prawdziwym” a komiksowym, odnosząc równe sukcesy i tu, i tam, czego chwalebnymi przykładami są Neil Gaiman, Joe Hill czy Nnedi Okorafor. Bywa też, że biznes komiksowy ściąga pisarskie nazwiska dokładnie tak, jak ściąga je biznes filmowy i w tym samym celu głównym. Teoretycznie obie strony powinny być zadowolone – biznesy mają intelektualną reklamę, pisarze mają znacząco więcej wolnej gotówki – w praktyce różnie bywa, ale nie to jest najważniejsze. Najważniejsze, że tzw. „pisarskie nazwiska”, gdy już przyjmą komiksowe zlecenie, oddzielają je starannie od swej zwykłej działalności artystyczno-literackiej, traktują jako fuchę na boku. W najlepszym razie gdzieś do czegoś nawiążą, puszczą oczko: „to nadal ja”, przypilnują, żeby wilk był syty i owca cała.

Rezultat netto jest taki, że komiksy dowolnego Iksa można spokojnie ustawić na górnej półce regału po lewej, a powieści tegoż Iksa na dolnej półce regału po prawej bez strachu, że coś ważnego niechlujnie się w ten sposób podzieli.

Po trzecie: Harlan Ellison (rocznik 1934) to i dziś „pisarz gorący”, choć już niepraktykujący. Zawsze był gorący, a za sprawą dwutomowego wydania omnibusowego Prószyńskiego i Spółki pod tytułem „To, co najlepsze” (2018, tom drugi ma ukazać się na dniach) dziś i w Polsce jest gorętszy niż był. Kto chce i potrafi czytać, dzięki temu wydaniu pozna pisarza wybitnego, uchodzącego za „wiecznego buntownika”, anarchistę i swego rodzaju „świętego szaleńca” fantastyki: nieprzewidywalnego, chaotycznego, żywego jak żywe srebro. Ale nie będzie mógł w pełni ocenić natury tego, co go wyróżnia z tłumu, jego wiecznego buntu… bo w Polsce nigdy nie ukaże się niepozorny cieniutki zeszycik, który nowy kosztował 75 centów, a i dziś dostać go można tanio i wszędzie, nawet w Big Shit, Wyoming.

Ten zeszycik to „Detective Comics Vol 1 #567”, datowany na październik 1986 roku. Tak, Harlan Ellison, uznawany, nagradzany sławny pisarz (i krytyk, i eseista, i scenarzysta filmowy, a zwłaszcza telewizyjny, i wizjoner, i o wiele więcej) „napisał Batmana”.

„The Night of Thanks But No, Thanks” (tytuł ten roboczo tłumaczę sobie „Dzięki, ale nie, dziękuję bardzo”) wygląda skromnie, jest skromne i dla obywateli Komiksowa może być najwyżej rozczarowaniem. Gdzie tu „iskra geniuszu”? Gdzie błyskotliwość „nagradzanego autora”, skrupulatnie odnotowana na okładce? Przecież „The Night…” to najwyżej kolejna z wielu „beka z Batmana” i w dodatku nie bardzo śmieszna. Z braku lepszego komplementu na okładce scenariusz nazwano „off-beat” – niekonwencjonalnym. Słabo.

Cofnijmy się teraz o dwadzieścia jeden lat. W 1965 roku w magazynie „Galaxy Science Fiction” Harlan Ellison publikuje opowiadanie „’Repent, Harlequin!’ Said the Ticktockman”, które po polsku ma dwa tytuły: „Ukorz się pajacu, rzecze Tiktaktor” (w tłumaczeniu Jacka Manickiego) i tragiczny „Kajaj się, Arlekinie! – powiedział Tiktak” (w tłumaczeniu Maciejki Mazan). Opowiadanie to, za które autor dostał swe pierwsze z wielu nagrody „Hugo” (fanów) i „Nebula” (kolegów po piórze), będące także pierwszym jego opowiadaniem fantastycznym wydawanym i szeroko komentowanym poza „fandomem”, wprowadziło do fantastyki elementy przedtem niemal zupełnie w niej nieznane: narrację nielinearną, ujawnienie narratora, w kluczowych momentach fabuły zwracającego się bezpośrednio do czytelnika, wplecione w narrację, niewyróżnione cytaty z klasyki. Krótko mówiąc było literackim tour de force, dającym niezwykłą siłę realizacji bardzo popularnemu w fantastyce toposowi buntu w dystopii. Dystopii rządzonej przez dyktatora – tytułowego Tiktatora – uzurpującego sobie władzę nad czasem. Dystopii, można by powiedzieć, „temporalnej”, bo tyranii zegarów, w której każde odstępstwo od wyznaczonego czasu odlicza się od długości życia. Wolność „akademickiego kwadransa”, „wypada się spóźnić”, „chcę ‘mieć wejście’” – podstawowa wolność człowieka, któremu czas miał służyć, nie on czasowi – zostaje zakwestionowana. Jej obrońcę szarzy obywatele zyskują w postaci Pajaca, który w sposób typowo „komiksowy” zakłóca porządek świata, opóźnia jego odpowiedniki przysłowiowych „japońskich pociągów” i w ogóle sypie piasek w tryby.

Pierwszy wielki buntowniczy manifest Harlana Ellisona ukazuje bunt, który można nazwać „klasycznym”: anarchistyczny, najłatwiej rozpoznawalny, akceptowany instynktownie i bezrefleksyjnie, ludyczny „bunt przeciw”. ”Ukorz się pajacu…” czyta się jak komiks: błyskawiczna akcja, ucieczki, pogonie i ogólna atmosfera karnawału sprawiają, że gdzieś po drodze zapominamy, o co tu chodzi. A chodzi o życie.

Mijają lata. Ellison rozwija się pisarsko, pogłębia intelektualnie, pozostając zawsze tym samym Ellisonem. Nadal buntuje się przeciw temu, owemu i jeszcze czemuś, przeciw wszystkiemu, przeciw czemu trzeba i warto się zbuntować, i tak aż do 1993 roku, kiedy spełnia mu się największe marzenie amerykańskiego autora gatunkowego. Jego opowiadanie: „The Man Who Rowed Christopher Columbus Ashore” („To on przeprawił Krzysztofa Kolumba na stały ląd”, „SFinks” 1(64), 2013, przekład Marta Najman) zostaje zakwalifikowane do najbardziej prestiżowej amerykańskiej antologii literackiej, „The Best American Short Stories”.

Czas – doświadczenie i doroślenie – zmienia jednak samą naturę Ellisonowskiego buntu, choć stopniowo, subtelnie i dla przypadkowego, szukającego sensacji czytelnika niezauważalnie. A pierwszym – i najdobitniejszym – dowodem zmiany, wskazówką dla czytelnika, od której wyraźniejszej się nie znajdzie, jest właśnie niepozorny zeszycik „z Batmanem”.

„The Night of Thanks, But No, Thanks” różni się od „Ukorz się pajacu…” przede wszystkim tym, że jest mało „komiksowe”, a bardzo spokojne, stonowane i – można powiedzieć – fatalistyczne. Jego bohaterem także jest czas, ale czas, który w opowiadaniu powinien stanąć na głowie – bo to było miarą wolności – w komiksie jest uporządkowany, a „porządek temporalny” staje się synonimem spokoju i normalnego życia. W komiksie Batman wyrusza na swój „nocny patrol” walczyć z występkiem i występek rzeczywiście podnosi ohydny łeb… tylko że tym razem to superbohater nie potrafi już zsynchronizować się z rzeczywistością. Raz po raz spóźnia się z interwencją – odrobinę, o sekundy, lecz jednak. Sklepikarz już trzyma rabusiów na muszce („Zadzwoń na 911, dobrze?”), babuleńka bije torebką ulicznego złodziejaszka („Zadzwoń na 911, dobrze?”). Nad ranem Mroczny Rycerz, tak usilnie starający się być, jak zawsze, zbawcą szarego człowieka, degeneruje się do zatrzymania pewnego obywatela za śmiecenie na ulicy… tylko po to, by od obywatela, ekologicznie uświadomionego i bardzo dbającego o jakość środowiska miejskiego, odebrać wylewne podziękowania za zwrócenie uwagi na tak karygodny postępek.

Batmanowi nie pozostaje nic, tylko wrócić do domu, by wypłakać się w kamizelkę „wiernemu Alfredowi”. I tak tytułowy Pajac z opowiadania „Ukorz się pajacu…”, komiksowy buntownik w dystopii, zmienia się w pajaca Batmana, tragicznego wygnańca z utopii.

Sławny pisarz, zaproszony do Komiksowa, ulega wielkiej pokusie zrobienia fuchy na boku. Oddziela scenopisarstwo od „prawdziwego pisarstwa” i czasami tylko nawiąże do czegoś tu i tam, puści oczko: „to ciągle ja”. Ellison zrobił coś znacznie trudniejszego, znacznie bardziej wartościowego: stanął swym komiksem z boku. Zyskał nową perspektywę, z której mógł przyjrzeć się temu, co robił zawsze, nieuchronnie i z zapałem. Zwieńczył łuk swego buntu komiksową wiechą. Okazał w sposób dobitny, niedostępny w opowiadaniu – w jednym z setek opowiadań – przejście od „buntu przeciw” do „buntu za”. Połączył wszystkie swe bunty cząstkowe: przeciw ludzkiej głupocie, arogancji i chciwości, w wielki bunt za potocznie rozumianą „normalnością”. Bunt „od” stał się buntem „do”: do zegarów ułatwiających zwykłe codzienne życie, pociągów wygodnie odjeżdżających o czasie i policji („Zadzwoń na 911, dobrze?”) chroniącej przed występkiem, bo jest to jej zadanie, nie Batmanów.

W utopii dla Batmanów nie ma miejsca, tak jak nie ma w niej miejsca dla Pajaców i – last but not least – dla Tiktatorów.

Ellisonowski literacki „bunt od” miał posmak karnawałowy, ludyczny. Ellisonowski komiksowy „bunt do” ma posmak tragedii. Jest to równie logiczne co nieuchronne: dyktatorów daje się przecież obalić, Tiktaktorzy istnieją głównie po to, by ich obalano. Ale ludzkiej chciwości i arogancji, ludzkiej głupoty, obalić nie można. Jest niezwyciężona. I, jako niezwyciężona, zdolna ot tak sobie, sama z siebie, doprowadzić do apokalipsy takiej, jak ta z opowiadania „Deathbird” z 1973 („Ptak śmierci”, Fenix 7 (23), 1003). Apokalipsy nie będącej już wielką tragedią, lecz wielką łaską. Ciosem łaski.

Autorem powyższej recenzji jest Krzysztof Sokołowski – filolog, historyk sztuki, tłumacz, krytyk specjalizując się w szeroko rozumianej fantastyce. Prowadzi blog o fantastyce znany jako Lapsus Calami.

Korekta: Ewa Białołęcka.

Tytuł komiksu: Detective Comics (Vol. 1) #567

Scenariusz: Harlan Ellison

Rysunek: Gene Colan

Tusz: Bob Smith

Kolory: Adrienne Roy

Liternictwo: John Costanza

Okładka: Klaus Janson, Anthony Tolin

Wydawnictwo: DC Comics

Data publikacji: Październik 1986

Stron: 32

[Suma głosów: 2, Średnia: 3]

Leave a Comment

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *